Legimi



To biblioteka taka, ale nie taka jak sobie myślisz.
Nie śmierdzi tam starymi mysimi bobkami i truchłami nietoperzy co nie trafiły do wyjścia, nie słychać echa przybijanych pieczęci i jęków odbywających kary za spóźnienia wypożyczaczy, nie ma ubranych w czarne skórzane uniformy twardych jak radziecki komandos Bibiotekar, nie dzwoni w uszach cisza po rozstrzelaniu tych, co unieśli brew i głos za wysoko o włos.
Są tam jednak książki, do wypożyczania.
Elektroniczne takie i papierem nie jadą, ale za to mają treść.
Kurde, ale by to teraz pięknie leżało w kontekście: SzosaMi wylądowało w LegiMi.
Ale nie leży, dlatego dla zainteresowanych, zarejestrowanych, zaciekawionych, zaangażowanych i całej reszty: Mi wylądowało w LegiMi.
I można czytać 3 dni za darmo.

Lata 80, lata 90


Pochodzący z Sant’Agata — wspaniale analogowy, skutecznie morderczy, stylowo ikoniczny — Countach od Lamborghini, z Pięknie Instagramowym Paryżem w tle, wygląda jakby właśnie opuścił garaż Jordana Belforta.
Ten wściekły — a wściekły nie tylko na masce on był — byk wnosi i emanuje, nawet jedynie pozując i samą tylko swoją sylwetką, jakąś groźną energią w temu socialmedialnie cukierkowemu pejzażowi.
Zaprojektowany przez Marcello Gandiniego w studiu projektowym Bertone, Countach musiał być czymś wyjątkowym, jeśli miał pójść w ślady niedościgłej Miury.
I był!
Od premiery w 1971 roku wszyscy — wieczni krytykanci, zawodowi krytycy, klienci których było stać i cała reszta marzycieli (ci ostatni tylko w spoconych nocnymi marzeniach o Sabrinie i Countachu pościelach) — desperacko szukali szansy na okiełznanie tego byka.
A ujarzmić takiego łatwo nie było.
Kiedyś taka motoryzacja — ze swoją potworną mocą, ale bez krzemowych inteligencji, bez systemów wspomagania naszego niedomagania i urzędniczych ograniczeń, w czasach kiedy ludziom nie trzeba było mówić, bo jeszcze używali swych rozumów i sami wiedzieli, że jak wejdziesz przed rozpędzoną maskę na pasach, to nawet jeśli masz takie konstytucyjne prawo, to fizyka i tak ma to w dupie — tak, motoryzacja tego poziomu i wymiaru błędów cieniasom nie wybaczała.
Albo miałeś wiedzę oraz umiejętności i jeździłeś, albo przechodziłeś pod opiekę Zakładu Pogrzebowego A.S. Bytom i cię wieźli.
I chociaż Countach ewoluował przez cały imponujący 16-letni okres udoskonalania i produkcji, to na zawsze pozostał dzikusem, i do teraz jest natychmiast rozpoznawalny i, na szczęście dla Lambo, tak samo pożądany, jak w dniu, w którym wypuszczono go na wolność.
A obok, wprost z Maranello — pozując niczym Antonia Dell’Atte — zawodowo prezentuje swe wdzięki prawdopodobnie jedna z najlepszych kreacji Ferrari po latach 80. XX wieku.
To 512 TR. kontynuacja potężnej Testarossy. Pyszniąc się do zdjęcia, pokazuje swą unowocześnioną stylistykę. Pod wentylowaną tylną maską znajduje się wspaniały 4,9-litrowy silnik ze stajni Narowistych Ogierów Pana Ferrara.
To cudo Inżynierii Przedksięgowej zostało zamontowane niżej niż w Testarossie, co poprawiło rozkład masy i przeniosło niżej środek ciężkości. W połączeniu z nową geometrią zawieszenia zapewnia 512 TR znacznie lepsze prowadzenie w porównaniu z oryginalnym modelem i dla tych, którzy szukają stylu, elegancji oraz wydajności było kiedyś wzorem, ideałem, pożądaniem.
Kiedy zobaczyłem te dwie ikony lat osiemdziesiąto-dziewięćdziesiątych pozujące na tle Paryża Made in Media Społecznościowe (rzeczywistość nie nadąża za fotoszopem) przypomniałem sobie, że kiedyś, gdy spóźniony dotarłem do Paryża, chciałem, choć na chwilę, dosłownie na kilkanaście minut, dostać w swoje ręce jedno z takich szybkich cacek.
Gdyż spieszyłem się, bardzo.
Przypomnę tym którym się wydaje, że dawniej jak nie było internetu to jedynie kilka godzin, że kiedyś jak nie było internetu, to znaczy, że wcale go nie było.
Narzędzi o Wszechstronnie Uniwersalnym Zastosowaniu błędnie zwanych "Smartphone" (gdyż „phonienie” w czasach narastających fobii społecznych, to ostatnia z funkcji, z której się w nich korzysta) też zresztą nie było.
Dlatego nie miało się całej wiedzy świata w ręce i na jej wyciągnięcie (a i tak się nie chce z niej korzystać), a tę wiedzę, jaką się miało, była w głowie, lub się ją nabywało…
Na różne, mniej lub bardziej, udane sposoby, za to na trwało, a nie, że trzeba co chwile sprawdzać nad jakim morzem leży Szwajcaria.
Jechałem bardzo spóźniony pociągiem i nie mogłem sobie, dla spokojności i zabicia, przeczytać, że np. dworzec, do którego tak niespiesznie ale nerwowo zmierzam to projekt paryskiego dworca Gare du Nord (Dworzec Północny) i wybrał go sam Baron Jakob Rotschild. Oraz iż jego fasada w formie łuku triumfalnego jest zbudowana z dużych, kamiennych bloków, a 23 figury na fasadzie symbolizują miasta, do których wtedy docierały pociągi z niego odjeżdżające.
I, że najważniejsze z nich, zwieńczające budynek, odnoszą się do relacji zagranicznych (Londyn, Berlin, Warszawa, Wiedeń, Amsterdam, Bruksela), podczas gdy relacje krajowe są symbolizowane przez skromniejsze statuy, umieszczone na fasadzie, a hala pociągowa jest wykonana z żeliwa i żelaza, a kolumny podpierające dach zostały wykonane w Szkocji, ponieważ tylko tam znajdowały się huty zdolne wykonać tak duże konstrukcje.
Pociąg, którym w końcu dojechałem na ten wspaniały Dworzec Północy, był mocno opóźniony, a ja miałem dosłownie kilkanaście minut, by ekspresowo przemieścić się z niego na kolejny kolejowy dworzec, tym razem Gare de l’Est (Dworzec Wschodni).
I jakoś zdążyć na kolejną koleją podróż.
Gare de l’Est otwarty został w 1850 roku, i już 4 października 1883 odjechał z niego pierwszy ze słynnych pociągów Orient Express relacji Paryż – Konstantynopol, a ja mam nadzieję, że nadal jest otwarty, i na swój pociąg zdążę, bo „kruca bomba, mało casu”.
Ponieważ nie miałem wtedy (lata 80, lata 90) całej wiedzy świata w przedramieniu, wizji, czasu, i nerwów też, nie widząc już innego już wyjścia, natychmiast i bez zastanowienia, kiedy tylko wysiadłem i wyszedłem, poszedłem i wsiadłem do Taxi pierwszego od wyjścia. Po czym głosem pełnym napięcia, grozy i groźby zaordynowałem co następuje:
— Vule wu, plewu le, wice versal i vis a vis. Vis, mom problema, wieź Mi prego na Wschodni Dworzec! Avanti, per fawor, go to — patrz mnie na usta — Gare de Est, ju undertending mi Amigo? Ciuch Ciuch Nach Wschód ju noł? Ales klar? No to pronto i to en avant, tu comprends po polsku?
— Gare de l’Est? Na pewno Wschodni? — upewnił się, by nie było już żadnych wątpliwości — a kiedy potwierdziłem, kiwną w zamyśleniu głową.
Nie w ciemię bił bity, od razu chyba wiedział, o co toczy się gra, cóż, pewnie wielu miał tu takich zagubionych w wielkim świecie podróżników za marny grosz.
Napluł w spracowane dłonie, zakasał rękawy, rozluźnił karki i barki, wymienił kierownicę na sportową, wprowadził sekwencję rajdową by auto po obniżeniu na amortyzatorach, ich utwardzeniu, z wysuniętym spojlerem i dodatkiem nitro w mieszance było gotowe sprostać wyrywaniu paryskiemu ruchowi tych ułamków sekund co to są na wagę.
I raźno zabrał się do roboty.
Miałem jedynie 15 minut i cały drżałem czy zdążę! W końcu to Paryż, miasto wielkie, ruchliwe, pełne korków, dziur i bagietek.
Uspakajało mnie jedynie, skupione, dość rozluźnione podejście kierowcy, który wyglądał spokojnie, niczym zawodowiec wie, z czym się ma zmierzyć, ale da radę, sprosta zadaniu, podoła wyzwaniu, przez okno.
I ruszył z kopyta!…
A po, nie wiem... 3 minutach, albo i mniej, ale na pewno po max 350 metrach, zatrzymał się z piskiem zaraz za rogiem, pod wielkim napisem "Gare de l’Est-Dworzec Wschodni".
- Jesteśmy na miejscu, „miliony monet” we frankach mounier należą się i don’t pardon’t…
Nie ma się z czego śmiać!
Skąd miałem wiedzieć, że te dworce są obok siebie?

Czerwone szpilki


Od kilku miesięcy nie udaje się odzyskać łączności z sondą Voyager 1, będącą wciąż jedynym obiektem wysłanym ręką człowieka tak daleko w kosmos. Nasz dzielny Wojadżer od dawna miał kłopot z kośćmi pamięci, ogólnym ogarnięciem, komunikacją z ludzkością i procesorami.
Ot starość i to prawdopodobnie koniec misji próbnika, który został wystrzelony niemal pół wieku temu i znajduje się obecnie w odległości prawie 25 miliardów kilometrów od naszej planety.
Ten powyższy opis oddaje mniej więcej stan mej weny i mój z nią kontakt.
Cóż z tego, skoro nieludzko zimne algorytmu FB nic sobie ze słabości ludzkiej nie robiąc, nie śpią. Niezmordowanie czujne, zawsze gotowe, tylko czają się, żeby ograniczać, zmniejszać i obcinać takim jak ja, typom „niewtrędzie”.
Nim kontakt w weną nie zastanie nawiązany (o ile w ogóle nastąpi), a rozleniwiony umysł, zaraz po tym, jak spierzchnięte wargi czegoś nie wypiją, nie wymyśli, pozostaje wrzucać starocie, aby utrzymać ten minimalny pseudoruch.

Czytałeś? Rób co chcesz!
Nie czytałeś? To też. 

Czerwone szpilki

„Idź, kobieto, mężowi obiad ugotuj…” Ileż razy to słyszałem?
Niektórzy, panowie tak mówią do pań, nawet ich nie znając.
Jasno dają do zrozumienia, że tylko na tym jednym się one znają, a co oni by z nimi, to ja już dalej nie słucham.
Ponieważ dzisiaj znów miałem „przyjemność” usłyszeć dwóch takich troglodytów w gustownych dresikach, z tatuażami gdzie się da, a kolorowymi jakby się z nudów kredkami bawili, i z minitorebkami przez piersiobrzuch „zderzacz hadronów” przerzuconymi.
Na ten widok, przeniosłem się, niczym Voyager, w czasie i przestrzeni.
Znowu jestem w trasie, wkoło podwieczorne miasto i ciemno za oknem. Odpalam silnik, włączam światła i wyraźnie widzę, że słabiej widzę. To jedna z żarówek w reflektorze auta dokonała swojego wątłego żywota.
Kiedyś, gdy żarówki nie były tak hiperinteligentne, jak teraz, kiedy zamiast zbierać informacje, służyły tylko do świecenia, „poświecały” swej misji cała posiadaną energię, dlatego zużywały się szybciej.
Miasto, w którym jestem, jest duże, to nie lasy czy bagna, więc tu nie mam problemu.
Mało to „osób kierujących pojazdami” jeździ bez świateł po mrocznych ulicach swych miast?
Są lampy uliczne, wszystko więc widać, a to, że ich nie widać, to problem… nie ich.
Do domu mam jednak z 300 km, a większość z nich przez bory i lasy gdzie zbójcy na tatkę czyhają, więc trzeba, chcąc nie chcąc, wymienić tę żarówkę, chociaż nie chcę, bo ciemnę i marznę.
To listopad, z jeden TYCH przedcieplarnianych listopadów, czyli mokro, zimno, ciemno i ogólnie do dupy.
Jednak, poza tymi drobnymi listopadzimi niedogodnościami, wymiana żarówki — jak już się zbiorę i za zabiorę — dla człowieka z moim wykształceniem jest sytuacją prostą i nienastręczająca żadnych kłopotów.
Taka żarówki wymiana. Panie! Potrzymaj Mi piwo i patrz. 
„Płynnym ruchem wyciągam zestaw naprawczy w postaci zapasowej żarówki, otwieram maskę, następuje wpięcie kabelków, zwinną ręką wyłuszczam uszkodzoną część i jej pamięci cześć. Włożenie nówki sztuki nieśmiganej, wpięcie kabelków i reki wyjęcie. Cała operacja góra 2 minuty!
To jeszcze mam czas, żeby się gdzieś kawy napić”.
Tyle teoria. Czas na start.
Cholera, zimno ciut, ręce szybko grabieją, ale dobra, się nachucha.
Ciemno i słabo widać, jednak w tych czasach to też nie problem, przyświecam sobie komórką (kiedyś od świecenia były żarówki i latarki).
Gdzie tu wsadzić rękę? A tu, a nie… nie tu, o to tam.
Kurde, zresztą… nieważne gdzie i tak mi nie włazi, a jak już wlezie w opcji siłowej, to nie wymienię, bo za mało miejsca dla mej rączęty.
Dobra, jakoś wsadziłem, żarówka nadal nie wymieniona, ale za to teraz nie mogę jej (ręki) wyjąć.
Trochę jogi, dwa obroty, jedno złamanie jakiegoś zbędnego, skoro się dało, plastiku, urwanie na pewno niepotrzebnego dynksu, i jest pierwszy sukces — wyjąłem rękę!
Cała brudna. Zdyszany oparłem się o bok auta. Spoko, teraz już nie tylko ręka, ale pół mnie umorusane jesienną, mokrą i z liścio padłych mieszanką. To, co na ulicy, to na aucie, a teraz i na mnie.
Satelity typu Voyager, komputery kwantowe, misje na Marsa są prostsze w budowie i w obsłudze, niż ta #%*]+$£¥# lampa.
Ja Cier Pię Dole! Po 15 minutach szarpaniny i poznawania nowych wyrazów już niebawem powszechnie uznawanych za wulgarne — ja pas!
Oni to specjalnie tak projektują? Żeby co? Udowodnić, że się da? Że można coś prostego zrobić tak, żeby cię szlag trafił? Nie wiem.
Wiem coś innego: jak już znieważyłem tych, co to zaprojektowali, tych, co to wyprodukowali, tych, którzy nie wynaleźli jeszcze żarówek LED (tu nie ma pieprzenia po krzakach, tu wymieniasz od razu całą lampę), kiedy przełknąłem zamiast kawy swoją męsko-techniczną dumę, trudno, jadę po pomoc do najbliższego salono-serwisu z pojazdami!
Mają tam chyba na pewno grono fachowych, profesjonalnych mechaników zaopatrzonych w specjalistyczne klucze do wymian żarówek w nowoczesnych samochodach i komputery, które wyliczają trajektorię podejścia? Sztab inżynierów, którzy nie takie żarówki ogarniają w mgnieniu oka… Czy nie?
Jadę i jest! I piękny salon z równie pięknym serwisem. Po krótkiej szarpaninie z ochroną, przypominam — czystość, schludność i inne wyrazy zakończone na „-ość” mam chwilowo za sobą, a w dodatku, wycierając nos i twarz od zimna i łez frustracji — pomyliłem ręce i wytarłem się nie tą czystą.
Zresztą, nie czas na glamour. Jest robota do zrobienia. Każdy facet to pojmie.
Wchodzę. W pięknym salonie przepiękna recepcja. Przechodzimy na wyższy poziom piękności.
Nie mrugnąwszy nawet powieką na mój widok (może nawet lepiej, że nie mrugnęła, taką rzęsą to wzbudziłaby falę uderzeniową, która by mnie zmiotła z powierzchni tego salonu, a najbliższe morza zaburzyłyby swój rytm pływów), Przepiękna Recepcjonistka, po pierwszym nierozponaniu „ktom zacz” na wszelki wypadek przemówiła do mnie w 8 językach, i wszystkie mi obce. Aż w końcu, kiedy utrafiła na właściwy:
— W czym możemy pomóc szanownemu panu?
— Żarówkę wymienić poproszę.
— Ach tak, naprawa. Zechce pan przejść o tam, do recepcji serwisu. Tam pomogą.
Zechciałem, przechodzę. A w serwisie jeszcze gorzej.
Nie znam słów, żeby to opisać, bo jak? „Jeszczejszy wyższejszy poziomiejszyn?”
Tu, w recepcji serwisu mamy normalne skrzyżowanie Miss Univers z gimnastyczką i baletnicą.
Nie dość, że Przeprzepiękna, to jeszcze jak na moje oko, na 25 cm czerwonych szpilkach. I chodzi.
I w dodatku jak ona w nich chodzi!
No… Normalnie w nich chodzi, a przykładowy ktoś taki jak ja, zwykły szaro — a teraz i bury — obywatel, to nawet by w nich nie stanął!
Na tym etapie otaczającego mnie piękna i urody, nie bardzo już wiem, po co tu przyjechałem.
Dobrze, choć, że dla kontry i równowagi, przynajmniej robotą zajmie się jakiś brzydki facet!
Chwilowo odjęło mi chyba mowę, bo coś tam bełkoczę do siebie niezrozumiale.
Wysiłkiem ostatniej woli narysowałem brudnym paluchem na idealnie czystym stole, że żarówka!
— Ach, żarówkę mamy wymienić? Oczywiście, nie ma problemu. Madzia zaraz wymieni.
I Madzia, w kombinezonie szytym na miarę przez Victoria Top Secret & Versace (męskich takich dopasowanych, tak leżących i tak czystych — nie ma), w 5 minut się uporała z żarówką i nie nabrudziła w pojeździe.
A na koniec, ładnie tym dużym autem z tego cholernego serwisu tyłem „do lusterek” wyjechała.
Eh, idę, ugotuję jakieś frytki na obiad. 

Operacja


Olej razem z jego filtrem w samochodzie serwisowanym bez nadgorliwej oberopiekuńczości, ale też i bez ASO (Autoryzowany Serwis Oskubywania), powinno się wymienić co 10-15 tys. km.
A pozostałe filtry wymieniam co drugą taką olejowizytę.
Ta, która właśnie przede mną, była tą drugą, czyli: olej, filtr oleju, paliwa, powietrza i kabinowy.
Gdy podjechałem na umówione rendez-vous z wyspecjalizowanym zespołem fachowców, Ci, już w gotowości, czekali w blokach startowych.
I ruszyli! Oni na czas patrzą po gospodarsku!
Ach, jakże pięknie było obserwować, z doskonałą kawą w dłoni, jak profesjonaliści wykonują swe zadania!
Jeszcze nie chuchnąłem w gorący napój, a sprawny wjazd na halę serwisową i idealne podstawienie pojazdu nad podnośnik zakończyło działania naziemne.
W moim pojeździe olej wymienia się grawitacyjnie, więc auto migiem powędrowało w górę, i już jeden "sprawnopalcy" zajmuje się zdejmowaniem osłon pod silnikiem, podczas gdy drugi szykuje swe wierne klucze do błyskawicznego odkręcenia spustu w misce olejowej.
Ledwie zdążyłem wysiorbać pyszną kawę, a prace serwisowe „odgórno podspodnie” zostały sprawnie wykonane, olej zlany, a wszystko dokręcone i auto wróciło bezpieczenie (co wcale nie jest takie oczywiste) na powierzchnię planety.
- Czy na czas dalszej krótkiej z autem przeprawy zechce pan spożyć drugą filiżankę tej przedniej kawy?
Zechciałem, a panowie podnieśli maskę i fachowo pochyleni, zajęli się uzupełnieniem oleju i wyminą filtrów.
Tu zeszło trochę dłużej — no tak, faktycznie jest słabsze podejście pod filtry — ale i tak niebywale sprawnie wykonali swą delikatną misję.
Jestem w połowie drugiej kawy, a oni już odpalają Miwóz, by przepuścić przez filtry paliwo i olej.
Zauroczony niemal zapomniałem o napitku.
Jakże miło się patrzy na ludzi, którzy działając w myśl zasady „rób, co kochasz, a nigdy nie będziesz pracować” nie pracują, a oddają się swej pasji.
Jeszcze tylko wymienić filtr w kabinie, a kawy nie zdążę dopić, kiedy misja zakończoną będzie.
„Pełna profeska” - myślałem w podziwie, kiedy podchodzi do mnie szef zmiany z miną spłoszoną, ale tylko lekko i nie gnąc się w ukłonach prawi:
- Wie pan, niefortunnie się złożyło, ale okazało się, iż nie mamy odpowiedniego filtra kabinowego. Jednak już go zamówiłem i będzie na jutro. Czy zatem może pan jutro podjechać, a szybciutko wymienimy?
- Sprawnie, fachowo i z gazem wam idzie ta robota, więc pewnie, podjadę i jutro dokończycie.
- O tak, moi chłopcy znają się na swym fachu, zrobią błyskiem. To do widzenia się jutro z panem.
Poszedłem, wyszedłem, wsiadłem, odjechałem, pojechałem, dojechałem, i nadeszło jutro.
Podjeżdżam na pół gazie i podczas kiedy ja, niczym się nie przejmując przyjmuję kawę, pojazd, już na pełnym gazie przejmują wczorajsi prawdziwi fachowcy.
Rozpoczynamy zawody, zmagania profesjonalistów, gdyż bez certolenia zamierzam zwycięsko, szybko acz sprawnie rozprawić się z mą kawą, nim oni z filtrem w kabinie się sprawią, a nie będą długo się bawić.
Biorę łyk, a auto na podnośnik i w górę — myk.
Biorę łyk drugi i hmm… w górę?
Ciekawe, dlaczego w górę i jak, w związku z tym "w górę" oni filtr wkabinowy będą tam napowietrznie zmieniać?
Czyżby to jakaś nowa technika?
Jakieś specjalne szkolenie mieli?
Coś nowego odkryto w dziedzinie grawitacji i mechaniki pojazdowej?
Ale spoko — biorę łyk trzeci — i luz, gdyż zawsze chętnie dowiem się czegoś o wysokościowych wymianach filtrów kabinowych przeciwpyłkowych od profesjonalistów.
Jadnak, kiedy jeden superlepkopalcy specjalista arcy, zaczyna odkręcać osłony pod silnikiem, a drugi już szykuje klucze nasadowe, ośmielam się ciut zakrztusić, lekko zaniepokoić, oraz nieśmiało podzielić wątpliwością z kierownikiem:
-Panie kierowniku, siorb, ja się nie znam, siorb, ale dlaczego oni, siorb, filtr kabinowy wymieniają od spodu?
-Oj Szanowny Panie — spojrzał na mnie z wyższości swego wzrostu i stanowiska, proszę spokojnie siorbać tę doskonałą kawę! Moi chłopcy znają perfekcyjniej swe rzemiosło i na pewno wiedzą co robią!
-Oj na pewno doskonale się znają i wiedzą, ale czy na pewno? Bo wie pan, już nie siorb, ja się nie znam, ale to mi wygląda na wymianę oleju. Wie pan, nadal nie siorb, tego, co go już wczoraj wymienili.
- Oleju? Zaraz... jakiego... oleju? - zerka na miejsce operacji i nie wiem dlaczego, nagle zrywa się do biegu.
Kiedy tak odbiega, nie słyszę, ale widzę jak mimiczną mową pleców i swego całego ciała woła chyba — Ej… Co Wy %$&@$#&!^@%$#&&#^#%$@ tam robicie?
Pobiegł, pewnie przeprowadzić szybkie szkolenie z BHP prac na wysokości.

Capri („Capriśna” fit by Beata)


Capri to jedna z piękniejszych włoskich wysp.
Słynie z oszałamiających widoków, błękitnego morza i stromych skał niemal pionowo wyrastających z wody.
Normalnie Dolce... funciaki, eurosy, i każdą inną walutę serdecznie się... Vita. 
Ideał, którego nie trzeba niczym upiększać, podmalowywać czy pudrować.
Ot, wystarczy nie dręczyć nadmiarem, a będzie jak wino.
Takie samo miało być Capri, które mi zaprezentowano z propozycją korzystnej odprzedaży, jako atrakcji „kolekcjonerskiej, uszanowanej, nigdy niebitej, jeżdżonej jedynie do kościoła, a i to tylko w co drugą niedzielę w lecie. Od nowości u jednego właściciela, statecznego chirurga w średnim wieku. Trzymanej pod kocem w salonie, okazji i igły, a ponieważ się dobrze znamy, to proszę bardzo, mogę sobie zabrać na weekend. Do pojeżdżenia i do sprawdzenia”.
Tu trzeba dodać, że opisane wyżej Capri „niewyspa”, to była niezła fura od pana Forda, zaprojektowana przez Philipa Thomasa Clarka, który pracował również nad słynnym Mustangiem, też z Fordziej stajni.
Nasze poszanowane Capri miało formę średnich rozmiarów coupé i napęd na tylne koła.
Rocznik bliżej nieznany, ale z wyglądu pewnie wczesne lata 70. i zapewne jak wino doskonały.
Spojrzałem i czy wyglądało to Capri, pięknie? Pięknie!
Czy widokiem oszałamiało? Miało!
I to chyba tyle podobieństw z italska imienniczką.
Gdyż, nawet po niezbyt wnikliwym spojrzeniu, zauważam, że w zaprezentowanym mi pojeździe, kable pod maską łączone są taśmą malarską, a "tapety" i "pudrowania" na nim tyle, co na niejednej pani o niepewnym wieku a pełnym bojowym rynsztunku sylwestrowym - dużo i pewną ręką dyskretnie poutykane.
Obchodzić się delikatnie i ostrożnie - zbyt energiczny taniec, zakręt lub wstrząs, a będziesz, oddychając pyłem brodzić w tynku.
Jednak, poza szpachlą, ma w sobie to coś. Jakąś tę wyczuwalną osobowość i charakter, wyraźną, dziesiątkami lat i kilometrów naznaczoną osobowość.
Wziąłem więc na próbę i pojechaliśmy do słynnego warsztatu „Pogromcy Korbowodów”, do sprawdzenia.
Do gości, którzy po zapachu płynu w spryskiwaczach wyczuwają lepkość silnikowego oleju. Po częstotliwości klikania kierunkowskazów przewidują zużycie żarówek w długich światłach, a po spojrzeniu na rzucany w południe cień widzą grubość nałożonej szpachli (nie mylić z cieniem orał ani ostrym cieniem mgły).
Przy okazji, była to też dobra okazja na spędzenie wolnego czasu i szybki weekendowy wypad. No i ciekawym był tego Capri.
Zanim jednak pojechaliśmy, musiało minąć ze 30 minut czułych słówek, bajdurzenia, wabienia i mamienia piękną romantyczną podróżą w nieznane, i kiedy akumulator w końcu trochę się podładował — silnik odpalił.
Ruszyliśmy, a w środku znać było przebyte wojny, chyba ze trzy, w tym dwie światowe.
Czuć tu było historią w przenośni i dosłownie.
Mam nadzieję, że te ciemne plamy, zrysowania i zapachy, to od wożenia uratowanych kotków od… ten, znaczy się… do… tak, do weterynarza, a nie, nie do końca wykończonych zwłok nad jezioro.
Owszem to jest Capri, lecz podróż nie przebiegała nam w stylu włoskim: z potarganym włoskiem, bez dachu pod bezchmurnym, słonecznym błękitnym niebem, nieśpiesznymi serpentynami wzdłuż olśniewającego lazuru mórz Tyrreńskich i zatok Neapolitańskich, podziwianych z białych jak śnieg klifów.
Kiedy włoski siedzącej obok piękności, powiewając na wietrze, zasłaniają widoki w zakrętach, a od przesyconego śródziemnomorskością powierza zapachniają się zmysły.
Nie przebiegała gdyż:
To zima, nie lato.
To Polska, nie Italia.
To Ford, nie wyspa.
To Capri, nie cabrio.
Mimo to nasza podróż była pełna jakiegoś niewakumulatorowego napięcia, oczekiwania na wszystko, adrenaliny po niczym, a całość z powodu słabego grzania — na chłodno i pod dachem stalowych chmur. 
Wypisz wymaluj jak w elektryku na trasie bez ładowarek.
Jechaliśmy, a luzy kierownicy, brak nawiewów z nawiewów, łysawe opony i wyraźnie słaba, po pierwszej euforii strzału z elektryki i oktanów i pomimo dużych chęci, dyspozycja, coraz bardziej zaczynały nam doskwierać.
Oj coś czuję, że jeszcze kilka kilometrów, a nawet moje czułe przemowy, motywujące argumenty, błagalne prośby (w myślach, niech sobie nie myśli, że mięknę) i uspokajające klepanie w kierownicę nic by nie dały.
Uff, na szczęście brakło kilometrów do pokonania i zmagań do przezwyciężenia, i niepokonani, już jesteśmy na miejscu!
Kiedy dotarliśmy do warsztatu „Wykorbionych do Rowu” ci, jasno i głośno, po długiej chwili radosnego rechotu, słowami niczym wiersz, czułymi, z gracją i bez przekąsu wyrazili swoje opinie:
„Jaka szkoda, że państwo to widzieli" 
"Złomek płakał, że się nie pożegnał, na tej ostatniej drodze?"
„Syfa pudrem nie wyleczysz!”
Okrutnicy! Bez serc, zimni, wyrachowani zawodowcy, a wszystko to, bez żenady, na głos, przy Capri!
Na szczęście to pojazd dojrzały, dorosły. Taki nie chowa urazy i szybko zapomina wypomniane wyrazy.
Poszliśmy opić ten przypadek, a następnego dnia, po typowym śródziemnomorskim obiedzie (rosół, schabowy, mizeria), wsiadłem w Capri, a w tę, jakby po dodaniu wódki do wódki, coś wstąpiło!
Przez noc nastąpiła jakaś przemiana, gdyż bez zbędnych zachęt, raźno i rześko odpaliła.
Przepraszam, ale gdzie się podziało auto, którym tu wczoraj przyjechałem?
Czy nastąpiła jakaś wewnętrzna podmiana, niezmienioną blachą z wierzchu zamaskowana?
Silnik, po odpaleniu "od strzału" pracuje równym pełnym gangiem, a wyrywa się do przodu swymi niutonometrami nawet pod nawet lekkim naciskiem na gaz.
Biegi, tam gdzie trzeba, wchodzą płynniej, precyzyjniej i celniej niż mowa profesorka Miodka i przemowa Marszałka razem wzięte.
Czuję, że nawet można, od czasu do czasu, używać hamulców!
Ba, nawiewy zaczęły jakby pracować?
Naprawdę, czyżby to diagnozy warsztatowców z „Porąbanych Korbowodów” tak podziałały?
Czy ich kąśliwe przytyki weszły tu komuś na ambicję i zalęgły się pod maską?
Ponoć krytyka słabych tłamsi, a silnych motywuje.
Nastał czas powrotu na stare śmieci, wracamy więc i raźno się nam jedzie. Mamy naprawdę wiele frajdy z tego powrotu, aż szkoda, że widać już miasto docelowe.
Kurcze no, zaczynam żałować, że zaraz po przebiciu się przez kluczowe połączenie bizantyjskiego wschodu ze zdegenerowanym zachodem - most rzeczny poprzeczny, jednojezdniowo-dwupasowy - trzeba się będzie pożegnać.
Mimo, że jeszcze wczoraj unikałbym tej trasy jak ognia, gdyż utknąć tu, pośród tirów i w ruchu jak za starych dobrych targowych czasów na Narodowym, to samobójstwo połączone ze zbiorową egzekucją w jedno zgrabne mordowanko. 
Jednak dzisiaj? Dzisiaj, to inna jest rozmowa! Tak nam się doskonale jedzie, że skoro to najprostsza i najszybsza droga do domu, to ja bardzo chętnie i nie widzę żadnego problemu, żeby się sprawnie tędy przemknąć.
Gładko wjeżdżamy na środek mostu, przed nami sznur zaplandekowanych po horyzont tirów, za nami łańcuch mastodontów załadowanych kontenerami, z prawej ocieramy się o przegubowe autobusy, a z drugiej ogranicza nas już tylko licha barierka.
I właśnie wtedy, nie przez wcześniejsze 120 kilosów, również nie za te drobne 500 metrów. O nie! To tu i dokładnie tu, na środku mostu, Capri, z radosną satysfakcją wszystkich dostępnych kontrolek deski rozdzielczej, z lekkim ni to sapnięciem ni to pierdnięciem, i jakby jakimś szyderczym chichotem, zatrzymuje się i odmawia dalszej jazdy.
Jakby Mi mówił… ale zaraz, czekaj, czy „Capri” to nie jest rodzaj żeński, aby? No tak, jest!
Już wiem, na co czekała, dlaczego i co chciała, w odpowiednim czasie mi powiedzieć. Hmm, jakby to ująć? O, może tak, jak w tym żarcie:
„- Taka śliczna, miła, uśmiechnięta, a ciągle przeklina, dlaczego?
- To dysfunkcyjnokompulsywny dychotomicznodualistyczny kobiecy introwertyzm.
- A jaśniej?
- Spierdalaj!”
I tak już na tym moście została, i foch.

Sekcja zwłok


Dzisiaj po raz pierwszy w życiu widziałem sekcję zwłok!

Muszę przyznać, że jak na pierwszy raz, zniosłem to doskonale. Z dumą powiem: wręcz brawurowo sobie poradziłem.
Można by pomyśleć, że to będzie szok, jakieś omdlenia wystąpią (a ponoć często się zdążają), krzyki, wycia, lub zwyczajnie zemdleję sobie w kąciku. W końcu to… no… to jednak kurczę sekcja zwłok jest, a ja pierwszy raz!

Kiedy tam szedłem, moje wyobrażenia, a mam niezłą wyobraźnię, były zupełnie inne.
Już się widziałem, jak idę sterylnymi pustymi korytarzami, po których echem niosą się moje nerwowe kroki, bo co chwila podbiegam, zmieniając rytm. Nie mogę nadążyć za pędzącym przed siebie, zamyślonym, lekko pochylonym laborantem.
Goni, jakby uciekał, nie chciał spojrzeć mi w twarz, jakby się bał niewygodnych pytań, na które nie może odpowiedzieć.
Gdzieś w oddali słychać jęk piły — ktoś coś raźno rżnie, jakieś głuche uderzenia młotkiem a wkoło unosi się duszny zapach środków dezynfekujących.
Pusto, chłodno, biało-trupi blask jarzeniówek potęguje grozę mruganiem jednej, tej z zepsutym starterem, co wystartować nie może lub kończy swój marny żywot. Towarzyszą nam szeregi potężnych drzwi z nierdzewki, skutecznie chroniąc tajemnice skrytych za nimi pokoi.
Myślę „cholera, to hardcore będzie, czy dam radę, jak to zniosę, jacy ci ludzie w ogóle tam są”? Bo umówmy się, to jednak trudna praca.
Trzeba mieć i dużą wiedzę, i specyficzne umiejętności.
Nad wyraz twardym i spokojnym przy tym trzeba być, i opanowanym, a w dodatku tęga głowa. 
Przecież, o na bank, z różnymi przypadkami trzeba się tu zmierzyć i wykazać się empatią trzeba. Zrozumieniem dla ludzkiego cierpienia, przenikliwością i dogłębnym ogarnięciem tematu — bo o ludzkie życie tu idzie. 
Czasem pewnie i użyć siły spokoju, jak kogoś trzeba siłą wyprowadzać z pokoju.
W takim miejscu — każdy przypadek jest inny, każdy hmm „petent” ma swoją, trudną historię do opowiedzenia, i, powiedzmy to sobie otwarcie: jak już ktoś tu trafia, to przeważnie chyba bywają przypadki ciężkie, gdyż tu nikt, bez ważnego powodu nie przybywa, w tych czasach te sprawy załatwia się inaczej...

Jednak dość już wybujałych wyobrażeń, gdyż czas wejść do budynku.
Wszedłem z lekkim lękiem, a emerytowany (zapewne jednak w pełni sprawny w tej jednej sprawnej nodze) ochroniarz, na wejściu, wcale mnie nie uspokoił.
Kiedy dowiedział się, gdzie zmierzam, zmierzył mnie groźnym spojrzeniem, łypną okiem, wskazał kierunek ruchem głowy, i odprawił machnięciem ręki. Jedynej ręki. 
Człowieku, trochę empatii — chciałem krzyknąć — ja tu przybywam do sekcji zwłok! - ale milczałem, bo bardziej się bałem.
Chyba udzielił mi się nastrój tej instytucji i jej formacji ochronno-bojowej.
Jakiegoś takiego… ja wiem... nabożnego skupienia, decydowania o sprawach życia i śmierci, cierpienia i wyuczonej nieczułości na los człowieczy?
W sumie ciężko się i dziwić. „Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka”. Nie takie przypadki tu widzieli, nie z takimi zwłokami musieli sobie radzić. 

No nic, szedłem białymi, czystymi korytarzami, kierując się strzałkami, na suficie nowe ledy, na ścianach plakaty.
Trochę to wszystko dziwne.
Kiedy dotarłem na miejsce, z zaschniętym z przejęcia gardłem, ściśniętymi pośladami, żeby nie popuścić — co zrozumiałe, nie ma się doświadczenia, i jestem tu pierwszy raz — przywitała mnie całkiem miła pani. 
Znają się na rzeczy, nie ma co, psychologiczne podejście w celu zapobiegania szybkiemu zejściu i innym zajściom.
Pewnie wynikłe z doświadczenia, mało tu mają, że tak to ujmę: trupów w szafie?
-Czym mogę służyć — zapytała sympatycznie i grzecznie. 
-Bo… hmm… przepraszam, pierwszy raz, suchość mam w gardle, ja… do tej, no, do sekcji zwłok.
-A, tak to tu są sekcje i nie tylko zwłok — powiedziała ponuro i roześmiała się wcale nie trupio — śmiesznie czyż nie? Spokojnie, już się panem zajmiemy.
-Ja pierdzielę — śmiesznie, ale mają poczucie humoru — pomyślałem i mówię — Ale… ale… ale, że mną? Jak to mną!
-No tak, a kim?
-A, no tak, właśnie, faktycznie, co ja plotę! Przyszedłem, bo się nie mogłem dodzwonić, a byłem niedaleko. Miałem niedopłatę, przeoczenie jakieś, i o, tu jest potwierdzenie wpłaty. To przynoszę. 

I cały już radosny, w skowronkach i podskokach, przechodząc obok sekcji kredytów, sekcji obsługi klienta korporacyjnego, sekcji zgodności i regulacji oraz technologii informacyjnych chyżo opuściłem tę sekcję… zwłok… znaczy się sekcję zarządzania zaległymi płatnościami! 

Deserto


Dziwny jest ten świat. A tamten — Arrakis — pełen Diun, piachów, pustyń i przypraw… to dopiero!
Frank Herbert musiał być po niezłym (i to niejednym) melanżu skoro w połowie XX wieku, kiedy science fiction zdominowane było przez opowieści o przygodach w kosmosie i laserowych bitwach, wziął i sobie napisał „Diunę”.
Olał krytyków — z tą jej niemrawą akcją, niechęcią do technologii, umieszczaniu akcji w podtekstach, skupianiu się na przyczynie i konsekwencjach, zamiast na prostym rozwalaniu kosmitów i UFOków — pisał jak chciał.
A kiedy już napisał co miał, pobiegł to wydać.
Z deczka się zdziwił, bo gonił ze swym dziełem od wydawnictwa i ze 23 różnych wydawców musiało mu odrzucić tę powieść, uznając ją za zbyt zagmatwaną, z powolną akcją, nim zrozumiał, że coś tu jest cholera nie tak. Albo z nim, albo z nimi.
Stwierdził, że to jednak z nimi i nie poddał się, aż, koniec końców niejaki Sterling Lanier z wydawnictwa znanego z podręczników motoryzacyjnych uznał, że jednak warto.
Teraz, pewnie ze 100 milionów egzemplarzy później, po ekranizacji z 84 r. z Stingiem której z całym szacunkiem nie mogę oglądać, wychodzi w końcu Druga Część Pierwszej Części filmu o Diunach, Atrydach i Harkonnenach.
Tę oglądać się da, oj, bardzo się da i może gdyby Herbert pisał po włosku spawy potoczyłby się inaczej, i nie trzeba by było tyle czekać?
Gdyż słowa po włosku wyglądają jakby po prostu lepiej.
Weźmy pierwsze z brzegu, proste włoskie „quattroporte”.
Brzmi to jak poezja, niczym nazwa cudownie ekstraordynaryjnej, stworzonej przez mistrza gwizdek Michelin potrawy, którą można spożywać jedynie raz w roku, nad przebiegiem Adriatyku, w którym gwiazdy przeglądają się niczym Boryna w studni z krystalicznie czystą wodą, a świece wspomagane dyskretnym kwileniem kwintetu ze strun, smyczków i harf, dodają całości smoku, wyrafinowania i jakości.
I nigdy nikomu nie przyjdzie do głowy, że „Quattroporte” to nie jest nazwa nowej nominowanej do Nobla potrawy, a zwykłe „Cztery drzwi” od Maserati.
Tak, język włoski potrafi wyczyniać ze słowami cuda i inaczej by do Herberta o depositi di melange, stagionatura, chiaroveggenza czy verme del deserto gadali!
Albo takie, ze stajni Lamborghini Huracan zapożyczone - „Sterrato”. Ktoś by wpadł, że to nie koń w galopie z rozwianymi włosami o zachodzie słońca nad brzegiem Gardy, a jedynie „Droga nieutwardzona”?
Ech, ale może faktycznie lepiej nie znać języków i tylko słuchać — jak większość ludzkości — zamiast treści słów, jedynie ich niezrozumiałego zaśpiewu i rytmicznego bitu?
Może faktycznie tak i lepiej. Wielu artystów lepiej nie rozumieć.
Robić jak Niemcy. Mając na to wszystko wylane, o poczuciu humoru hydrantu, nie bawią się w artkonwenanse, jadą konkretem, bez poezji i romantycznych skojarzeń.
Ot porsze bardzo, pierwszy z brzegu przykład: „911 Dakar".
Ci się nie pitolą w niuanse, jeb kawką o ławkę i już.
Mimo to, cudne z nazwy, niczym doskonały w smaku szczep z jakiejś południowej apelacji win nieprimitvo - „Sterrato” i obdarty ze złudzeń, Senegalski, leżący nad Atlantykiem jakiś zupełnie bez związku - „Dakar”, są sobie podobne.
Oba, gdyby merchandiser miał je ustawiać w hipermarkecie, stawiałby je na najwyższej półce.
Przeznaczone dla znudzonych codziennymi dojazdami na modne pokazy celebrytów, bo ci, sami już nie wiedząc, jak pobudzić, w myśl zasady „nieważne jak, ważne, żeby mówili” masy, zaczynają myśleć, że może warto się pobrudzić.
Udać się w grożące śmiercią lub kalectwem, skrajnie niebezpieczne wyrwanie się ciut za miasto.
Dlatego warto poczynić już pierwsze w tym kierunku ruchu.
A zakup pojazdu, który przetrwa taki właśnie wypad, a przy okazji dada fejmożycie, zasięgokasę, lajkodopaminę jest odpowiednim ruchem. Lambo Sterrato i Porsche Dakar zabudowane plastikowymi nakładkami, obarczone garbem dodatkowych sprzętów, bez których w dziczy celebryta nie przetrwa minuty, mając na przedzie całe baterie dodatkowych lamp, by gdzieś tam, na pustyni, nasz celebryta nie cierpiał z braku dobrego oświetlenia kiedy będzie w pocie czoła pozował do przerażających w swym dzikim wyrazie ujęć prosto na socjale. Mimo że bezwstydnie drogie, spełniają pokładane w nich nadzieje. Takie auta, doskonale przystosowane i skonstruowane do jazdy po bezdrożach, na pewno wspaniale spisują się na pustyni. Do tego chyba zostały nietanio zrobione?
By śmigać po diunach, boksować w piachu, przemierzać kilometr za kilometrem najtrudniejsze tereny, a potem, gdzieś wieczorem, po rozbiciu namiotu, móc grzać się w świetle księżyca, ogniska i halogenów.
Tam, gdzie występuje nie brak sterrato, gdzie dzicz, a w pustynia i w puszcza jest lekturą obowiązkową.
Ciekawe, ile by te pojazdy wytrzymały, jak się sprawowały, i gdzie dojechały, gdyby wysłać je na piaszczystą Arrakis, do czerwi pustyni – tych olbrzymich istot, które pustynne przyprawowe kombajny biorą w kęsach na raz…
Zaraz… Grzać? Ktoś napisał „grzać”?
Bo dziwnym jest ten świat pustyń, diun i piachów, a „grzać” by mi się tu teraz bardzo przydało — dumałem marznąc i o grzaniu marząc.
Postanowiłem przenocować na pustyni, wybrałem się z kilometr za zapyziałe miasteczko, umościłem się przytulnie za wydmą i… Marzłem.
Na pustyni. Tam właśnie, gdzie w dzień słońce swoim termojądrowym paliwem rozwala system, a powodując udary cieplne, przegrzania i nadmiar opalenizny sprowadza ogólną niechęć do pracy fizycznej, by zaraz po siódmej, ledwie zajdzie, a zachodzi szybko, siać mrozem po kościach.
Naprawdę, nie da się tego jakoś wypośrodkować? Taka wielka sztuka pójść trochę na kompromis? Ciut przykręcić termostat w dzień, rozkręcić odrobinę na nocy i gra gitara?
Dziwny jest ten świat — dumałem, kiedy gdzieś przy wydmie przysiady i pompki dla rozgrzewki dymałem, i drżałem, bo mimo że to nie zima, pomimo iż przybyłem tu doskonale przygotowany — w końcu Afryka! - to marzłem.
Może dlatego, że niestety, celebrytą jeszcze nie byłem i nie miałem jakiegoś Sterrato Dakaro Edition pod ręką.
I, mimo że miałem polar, kufajkę puchową, merynosy w ramach bielizny, podwójne skarpety i buty w górę — ot typowy sprzęt na wakacje w Afryce — to, nie no, nie bójmy się wielkich słów — marzłem kurwa strasznie i zamarzłem, choć miejscówkę na nocleg „à la deserto” wybrałem sobie doskonale.
Wiem co mówię, gdyż kiedy po pół nocy wstrząsów dreszczy zimna, z odmrożeniami chyba już na pewno trzeciego stopnia.
…odpływałem na rekreacyjną przejażdżkę łodzią po malowniczej rzece Styks, by za chwilę powoli schodzić do tej nudnej przynęty na turystów — Jaskini Plutona, ale bez zatrzymywania się po drodze, by kupić karty wędkarskie na Jezioro Ognia, a potem na szybkie pierogi „uMarty”…
Umęczony jakoś w końcu zasnąłem, nagle, wraz ze wschodzącymi przenikliwymi promieniami naszej upierdliwej gwiazdy, spłynęło na mnie nagłe rozmrożenie.
A z nim „zerwałem” się obudzony i zobaczyłem, jak obok mnie — hermetycznie zawiniętego w sprzęt alpinistyczny najnowszej generacji, testowany i stosowany na biegunach i misiach polarnych, i ledwie tym przebudzeniem uratowanego z wiecznego zimna — patrzę jak jakichś dwóch lokalnych półnagich dżentelmenów, w luźnych kiedyś chyba białych szatach, raźno i na luzie podnosi się do porannej modlitwy, przy okazji zwijając w zwój dziurawy brezent swój, w którym przytulnie spędzili sobie tu noc. Fremeni cholerni…

Kanapka



"Każda wielka lawina zaczyna się od gnojka trafionego celną gałką"… Czy jakoś tak.
Zell am See to urocze, działające nasennie na robotniczo-proletariacką czujność miasteczko w Austrii, co to leży sobie niby niepozornie obok Salzburga (miasteczko, nie czujność). Cudowne okolice przyrody nad lazurowo modrym malachitowo lapisowym jeziorem Zeller See i jakby tego było mało, to tylko 30 km na północ od najwyższego szczytu Austrii – Großglockner (3798 m n.p.m.), na którym nartami śmiga się doskonale.
Otoczone niczym hitlerowskie dywizje przez aliantów: na zachodzie przez Alpy Kitzbühelskie, Alpy Salzburskie na północnym wschodzie oraz Wysokie Taury na południu — jak widać Zell am See (w wolnym tłumaczeniu: cela z widokiem) nie ma stąd wyjścia ni ucieczki: jest niezwykle urokliwym, idealnym dla podatnych na zbytki i nicnierobienie nierobów, miejscem.
Dlatego nikogo pewnie nie zdziwi fakt, że właśnie tam, gdzie szczyty Alpy skrzą się śniegiem w słońcu, a tor lodowy na niewielkim lotnisku, tuż obok pięknego Zell am See, odbyła się niedawno (po raz kolejny) jedna z legendarnych imprez motoryzacyjnych. Tam właśnie, w tym zimowym czasie, zamiast ciszy śnieżnych czap i dzięciołów główkująco wykluwających swe śniadania, słychać hałas silników na węglowodory i wiwaty w odpowiedzi na niebezpieczną jazdę poślizgiem po torze, oraz bardzo rzadkie pojazdy za miliony.
„F.A.T. Ice Race”, bo o niej mowa, jest imprezą z bardzo dużą tradycją. Swoje początki miała jeszcze w 1937 r. a wyścigi oraz pokazy odbywały się na zamarzniętym jeziorze Zell, w otoczeniu tych jakże nudnych, bezsensownie pięknie białych, do wyrzygania malowniczo ośnieżonych alpejskich gór.
To tu, zamiast do fabryk, przybywały gęste tłumy widzów chcących zobaczyć szybkie samochody i prawdziwą rywalizację. Jarmarcznym zgiełkiem, watą cukrową i ciastkami z cukrem w kształcie kwiatków, bajecznymi samochodami i kuglarskimi sztuczkami skutecznie przyciągani, a od obowiązków w pracujące soboty i niedziele czynu społecznego co weekend odciągani.
Dziś już impreza nie odbywa się na lodzie, i to wcale nie przez przepisy BHP. Żeby burżuazja poszła po rozum do głowy i zrezygnowała z nonsensownie niebezpiecznych praktyk, jeden Proletariacki Towarzysz musiał oddać życie. Dopiero kiedy utonął za sprawę, odśnieżając im tę najeziorną trasę, w swym wiernym pługu śnieżnym (i jeziorze), niechętnie przenieśli się na niewielkie lotnisko położone obok jeziora Zell.
Oczywiście, że niechętnie, od teraz bogacze nie mogli swymi prywatnymi dżetami łatwo staczać Planetę na krawędź i szybko (przy okazji imprezy) odwiedzać okoliczne kurorty i dziwki w swych mufkach.
Cóż, nie było jednak wyjścia, globalne ocieplenie, którego nie ma, ma swoje prawa, lód robi się cienki, dlatego tam właśnie (na lotnisku) utworzono specjalny tor ze śniegu, na którym do teraz odbywa się ta F.A.T. impreza.
Wielka to gratka dla fanów motoryzacji — ale oczywiście dla tych super bogatych, co nie muszą ciemną nocą — już od 7 - spać przy swych wiernych frezarkach. Reszta, by być, nasza robotnicza brać, musi lewe L4 brać.
To, przeważnie leniwe miejsce, w tych dniach ożywa i tętni energią z historią w tle. Zbierając fanów motoryzacji, jednoczy ich, by mogli świętować to, czego udało się dokonać przez ponad 100 lat historii samochodów, a przy okazji umożliwia zobaczenie w akcji fascynujących maszyn. Ściera się tu ze sobą stare i nowe, dziwne i jedyne w swoim rodzaju.
W Zell am See na F.A.T. Ice Race nie ma nudy, jest za to prawdziwa i żywa motoryzacja, a ładowarki do elektryków wyrastają jak grzyby po deszczu przed przybyciem Grzybieńców…
Także ja, jak wielu innych, nieświadom zagrożeń, dawno dawno temu, również przybyłem do Zell Am See!
I przeklęta niech będzie ta godzina!
Wcześniej, przez lata całe, kiedy wszystko było prostsze i piękniejsze, spokojnie, ufnie i z wiarą, pomagałem przekuwać sierpy w młoty. Jeszcze młody i gorliwie chodzący na pochody, w pierwszomajowych tłumach manifestowałem swoje dla klasy robotniczej pełne poparcie.
Na pytania „czy pomożecie?” odpowiedziałbym „że a jakże!”.
Na meblościanki do kolejkowych zeszytów komisyjnie się zapisywałem, bo nie mogłem w nich stać, musiałem szybko lecieć, odstać swoje za rolki papieru toaletowego zwojem — i wsuwałem (szczęśliwy, że w ogóle mam, bo inni mają przecież gorzej!) wyroby czekoladopodobne w opakowaniach zastępczych.
Robiłem swoje, i spokojnie czekałem aż walka o pokój w końcu zwycięży! I być może żyłbym sobie dalej, w codziennym znoju i trudzie wykuwając swój los, oczekując na małolitrażowo-samochodo-osobowy talon oraz mieszkanie w wielkiej płycie (a muszę tu dodać, że zostało mi już tylko 30 lat czekania!), gdyby nagle nie nadeszła jakaś dziwna odwilż.
Po cudnej, przyprószonej szarym pośniegowym błotem komunistycznej zimie, nie wiadomo skąd i jak, przylazła ta gówniana odwilż i zawaliła mi cały 30-letni plan.
Oddali paszporty i otwarli „niepolskę”. Na zagraniczne, kapitalistyczne, zakazane pokusy przymknęli oko.
A wiadomo jak to jest z tymi młodymi podatnymi na podszepty umysłami, takim jak nasze.
Po dobrym, tanim winie „Kwiat Jabłoni” (dobrym, bo tanim i dobrym) wpadła nam z nagła do durnych młodych nieukształtowanych, ale pełnych włosia głów — skoro można, to jedźmy stopem na Zachód i zobaczmy od środka jak bardzo jest zdegenerowany. Potem wróćmy i zdajmy naoczne świadectwo z tego wszeteczeństwa, upadku moralnego, i krzywdy mas pracujących.
Ku chwale socjalistycznego czynu to uczyńmy! Pomysł był bardzo dobry. W dodatku trzeba, skoro jest okazja, nieść kaganiec oświaty uciemiężonym przez kapitalistów ludom robotniczym, że może nie wiedzą, ale są tam (znaczy się: tu) ludzie, którzy wierzą!
Dlatego, już pół godziny później, we dwóch udaliśmy się na Zachód atakując go od północy, i jakoś tak w samo południe ruszyliśmy na południe. Kiedy po pół nocnym przelocie samochodowym przez całą Austrię, uprzejmi, młodzi i uśmiechnięci (na pewno ciągle najarani, ale nie poczęstowali) Niemcy, wracający do Monachium ciemiężyć robotników, wysadzili nas życząc Bon Voyage, zwiększyliśmy czujność.
Uwaga, teraz wbijamy na wrogi teren!
Wcześniej był luz, swojska Polska, potem czuła Czechosłowacja, wszystko tam znane nam. Siermiężnie szare, cudownie nijakie takie, pełne niczego specjalnego i ponurych łypiących czujnie min. Następnie nastała ciemna noc w podejrzanie wygodnym samochodzie, w którym zamiast smrodu paliwa i luzu na kierownicy, czuć było luz młodości i jakiś Top Ten Radio Luksemburg z głośników…
Aż w końcu przyszedł czas konfrontacji Wschody z Zachodem.
Wschodził na Zachodzie nowy dzień, a świat już nigdy nie miał być taki, jakim był!
Wysiedliśmy w ten letni poranek właśnie tam, w Austriackim Zell am See. Miasteczku luksusowym nad jeziorem turkusowym, a zatopionym w butelkowej zieleni i ścieżkach rowerowych.
Co za rozpusta — pomyślałem — robić z asfaltu drogi rowerom! W Afryce dzieci głodują a wy tu… ścieżki? Rowerowe?!?
Ale to nie to poruszyło mnie aż do mitochondriów w trzewiach, w tym miasteczku czystym, bezpiecznym i porządnie utrzymanym, o jakości alpejskiego powietrza tak wyśmienitej, że nawet w zimie nie trzeba informować, iż jest doskonałe.
Otóż kiedy szedłem poboczem w myślach zatopiony, zobaczyłem również zatopiony, ale w jasnych, ciepłych letnich promieniach słońca i kwitnącym kwieciu (jeśli kwiecie kwitnie w lecie), utrzymane schudnie i estetycznie, z ludźmi uśmiechniętymi i zadowolonymi, gdzie grającą cicho, ale radośnie muzyką, - sklep spożywczy. Przypomniałem sobie, że zgłodniałem, i wtedy zrobiłem ten błąd: wszedł.
Nie wiem czego się tam spodziewałem. Może jak u nas: tradycyjnie pustej „półki dnia”, lub owiniętej w poliester i siatkę na włosiech sprzedawczyni co obgryzionym ołówkiem gryzmoli na papierze „cztery pięćdziesiąt za kilogram”? Może w całym sklepie tylko octu, albo herbaty na bazie witek wierzbowych?
Nie wiem, wiem tylko, że nie zachowałem czujności.
Przecież gdybym wiedział, gdybym był uprzedzony i doinformowany, jakoś przeszkolony, dałbym radę. Gdybym był przygotowany, wiedziałbym, jak walczyć…
A tak?
A tu!
KANAPKI Z SZYNKĄ I WĘDLINĄ sobie sprzedają! Gotowe, kanapki z serem, szynką i warzywem typu pomidor (może owoc).
A wszystko jeszcze ciepłe, chrupiące, schludnie i czysto na serwetkach, obok stosów wędlin, mięs i innych delikatesów poukładane.
Chyba doznałem jakiegoś mikrourazu, zaczynam dygotać na ten widok nigdy w życiu nie widziany, a nogi galareta.
W dodatku szybka retrospekcja tam, gdzie schyłek cywilizacji, narkomania, gangi i wszechogarniający wyzysk mas przez spasionych kapitalistociemiżców ludzie chodzą po równych i czystych chodnikach, uśmiechnięci, zadowoleni i nawet uprzejmie ze sobą rozmawiają!
To ja tu jadę autostopem nie szczędząc skromnych środków. Zasady BHP i higieny osobistej odkładam na później, by swoim młodzieńczym zapałem dać zaczyn, rozpalić iskrę, wspomóc lud ten, na pewno uciemiężony, w walce z kapitalizmem, tam, gdzie i nierówność społeczna, trusty, kartele i wszechobecna władza kapitału.
A tu tak wygląda różnica między zgniłym i zdegenerowanym chylącym się ku upadkowi kapitalizmem a proletariackim rajem co w trudzie i znoju walczy z problemami gdzie indziej niewystępującymi?
Ogarnia mnie nagła furia, która błyskawicznie przeradza się w bezwład, a potem ze łzami w oczach opadam już bez sił, by walczyć, załkałem:
- Jedną z szynką i jedną z serem, i pomidorem poproszę…