Profesjonalista

My, profesjonaliści jesteśmy przygotowani na wszystko.
Po milionach kilometrów spędzonych na drodze, żyjąc z niej i na niej, cóż… widzieliśmy już dość, aby niczego nie pozostawiać przypadkowi.
W pełni zabezpieczeni latami praktyki, testami, szkoleniami i dyplomami, jesteśmy spokojni, uważni, i gotowi, na Apoxkalipsę, konflikt wzbrojny, a nawet odwiedziny „Mamusi”.
Jesteśmy po prostu (tu nonszalanckie założenie nogi na nogę, dyskretne strzepniecie popiołu z końcówki papierosa, odrzucenie luźnym ruchem grzywki) zawodowcami!
Ech, czasem, aż łza się w oku kręci, gdy widzisz takiego, kiedy szybko, sprawnie i fachowo potrafi poradzić sobie oraz innym, z każdym drogowym problemem. Swoim i cudzym.
Zawsześmy gotowi nieść pomoc,
kaganiec oświaty i flaszkę.
Dlatego, kiedy badanie przeprowadzone i na zlecenie wykazało, że zdecydowana większość europejskich kierowców nie próbowałaby samodzielnie poradzić sobie z przebitą oponą na drodze, a tylko 46 proc. twierdzi, że skorzystałoby z koła zapasowego lub z zestawu naprawczego, pokręciłem głową w oniemiałym zdziwieniu!
Ale że co? My ludzie cywilizowani i dawno wylegli z jaskiń, nie chcemy, boimy się, nie potrafimy, nie wiemy jak zmienić koło?
Nie może tak być, przecież to jest KOŁO, wiekopomny wynalazek który nas od muszki owocówki i lemurów oddzielił na ewolucji drabinie!
Skoro to tak, to czuję się w obowiązku, już śpieszę i niosę pomoc tę.
W postaci poradnika, bogato ilustrowanego video, na przykładzie swoim, na własnej mej skórze zademonstruję co i jak robić, gdyż tak się szczęśliwe składa, że nieszczęśliwie najechałem właśnie na kawał drutoblachy, co to innemu zawodowcy z tira odpadła i opona (lewy tył) poszła.
Okoliczności:
Deszcz - spadł,
Ślisko - ciut ,
Autostrada - wokół,
A ruch - przedweekendowy.
Patrz więc uważnie większościowy Przebadany Europejczyku i ucz się bo lepszej okazji nie będzie!
Co robi Profesjonalista?
W sposób kontrolowany wyprowadza auto z niekontrolowanego poślizgu, po gazie ino ino tylko smyrając, a hamulca nie tykając bardziej niż „dotykiem motyla”, kierownica w uchwycie jak imadło soki swe puszcza.
Nasz Profix czyli nie chwaląc się - ja - skanuje bacznie okolicę wzrokiem gdyż deszcz, i błyskawicznie odnajduje wiadukt pod którym można się zatrzymać.
Sokolim okiem sprawdza jeszcze odległości, kąty, siły wiatrów i ciśnienia przygruntowe, czy aby na pewno uda się tam dojechać bez jednego koła.
Procesory wgłowne oparte na doświadczeniu, a nie na krzemie, tym pomiocie szatana, informują, że jest spoko, i na luzie!
Uda się, gdyż jak mawiał klasyk autoterapii i reperacji: „Może i jedno koło jest uszkodzone, ale przecież trzy są dobre!”
Po dojechaniu pod wiadukt, profesjonalista - a po tym szkoleniu będziesz nim i Ty - natychmiast zjeżdża na utwardzone pobocze i włącza światła awaryjne - niech każdy na drodze ma się na baczności.
Rozrzuca w okół, gestem obszernym jakby ziarna kurom rzucał, odpalone race - znakując teren.
Ustawia trójkąt ostrzegawczy i drugi trójkąt ostrzegawczy ostrzegający o ustawionym pierwszym trójkącie ostrzegawczym.
Pasażerowie, którzy już od dawna mają w rękach kamizelki, tabletki uspokajające podane, a kapoki napompowane, są asekurowani, i w sposób zdyscyplinowany opuszczają pojazd.
Sadowiąc się pod wiaduktem (gdyż pada), wysoko ponad terenem gruntu i drogi, z dala i komfortowo zostają rozlokowani od przypadkowego, zagapionego tira, który mógłby udrzeć w tył naprawianego pojazdu.
Już siedzą bezpieczni, widok mają dobry, są uzbrojeni w komórki telefoniczne, już je uruchamiają by ten mały pokaz sfilmować, poradnik stworzyć a całość umieścić w internecie: „Patrz i ucz się od najlepszych!”.
Jest to wszystko możliwe i przebiega płynnie, gdyż profesjonalista ma w głowie procedury przetrenowane już dawno, a w bagażniku wszystko doskonale poukładane w skrzynkach.
Właśnie na tę okazję czekał, bo pomimo, iż nie złapał gumy od pięciu lat, jest przygotowany w 100% i nic go nie zaskoczy.
Lśniące pomarańczowym plastikiem skrzynki narzędziowe i pachnące nowością koło zapasowe zostają sprawnie wyjęte.
Klucze dzwonią szlachetnym metalem o asfalt. Profesjonalista nie wozi ze sobą gównianego, nic niewartego zestawu naprawczego. Tak robią wyłącznie amatorskie leszcze barowe!
Profesjonalista ma ze sobą wszystko co najlepsze i co tydzień sprawdzane, czy jest nadal gotowe do akcji. Klucz do kół „Łamacz Kabestanów” w dłoń. Ten, który dała fabryka, zrobiony jest z oszczędności i plasteliny, a przy cięciu kosztów przez księgowych o 5 eurocentów udaje tylko swoją rolę. 5-latek by go zgiął niechcący przy nieuważnym użytkowaniu w piaskownicy.
Nie i dość. Precz z badziewiem! Trzeba umieć odróżniać ładne od dobrego!
Zawodowiec ma solidne a lekkie, testowane w kosmosie, przeznaczone do pracy w atmosferze, tytanowe z domieszką kevlaru - klucze do kół.
I jeszcze jeden zapasowy na zapas!
Podnośnik ksywa „Lewar Pogromca” gotowy? Oczywiście!
Specjalnie sprowadzany ze stanów, przystosowany do podnoszenia Heavy-duty pickupów razem z ich zawartością świeżo po wizycie w McDonaldasie (specjalna edycja Ultra McDonaldsa dla tych którym w zwykłym potrójnym zestawie za mało kalorii) stawia się do służby!
Dobra, to ostatni, szybki niczym światło, rzut okiem na sytuację!
Pasażerowie zabezpieczeni filmują, podłoże sprawdzone i ugruntowane, kamizelka na plecach i jedna owinięta w koło głowy, wkoło palą się flary, 112 zawiadomione: sytuacja pod kontrolą nie przysyłajcie helikopterów, sami damy radę!
Czas start: Koło zdjęte, zapas sprawdzony kompresorem (profesjonalista by nie miał?), i czy ułamki barów zgadzają się ze specyfikacją i już założony.
Wszystko to trwało 3 minuty i 12 sekund.
Można przykręcać zapas i kończymy!
I przykręcamy…
A potem zmuszamy młodzież podmościaną do wyłączenia tego cholernego filmowania „słyszysz ty mnie?”, sprawdzamy „nie będę sto razy powtarzał!” czy wykasowali wszelkie nagrane już filmiki, wycofujemy streamy „weź mnie do cholery nie wnerwiaj!” z tik toków, i spokojnie czekamy na pomoc drogową gdyż śruby od alufelg nie pasują do stalowej dojazdówki.
I z czego się Ku...lszowa Rwa JaCieprięDolę cieszysz, jeden z drugim!?!

DżemSeszyn

     Po ogłoszeniu spektakularnego sukcesu reformy przepisów ruchu drogowego, po pokazaniu jaka nastąpiła poprawa, jak jest zajebiście i oby tak dalej… Władze doszły do wniosku, że jest tak dobrze iż warto wprowadzić pewne usprawnienia.
Dlatego skrócono czaso-okres kasacji punktów karnych i przywrócono możliwości ich częściowego anulowania po uprzednim przeprowadzeniu kursu. Ot, kursiątko takie, kilkugodzinne. Krótka teoria i trochę praktyki szlifowania umiejętności hamowania. 
Hmm…. Skoro było tak dobrze to po co to tak?
Przecież wyraźnie idzie ku normalizacji, krzywe rosną, Europa trze oczy ze zdumienia, a przy wykonaniu planu pięcioletniego produkcji globalnej ogółem w przemyśle ilościowa produkcja szeregu wyrobów przekroczyła znacznie poziom planowany, i wszystkim niedowiarkom my tym działaniem oznajmiamy, że to nie jest nasze ostatnie słowo… i:
„Ucieka od bla, bla, bla
Bla, bla, bla
Bla, bla, bla
Blaaaa, dość już tego ma”
„Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem”, faktem natomiast jest, że umiejetność hamowania to sztuka dla większości tajemna, umiejętność jeno teoretyczna, a wiedza ta niczym języki jest - obca.
Tak, tak, wiem oczywiście, większości ludzkości, szczególnie tu w kraju Kubiców i Youngtimerowych Bemek z Niemieckich szrotów, wydaje się, że hamowanie to betka, oni się urodzili z kierownicą w pępowinie, a drift wyssali z mlekiem.
I mają rację! Prawidłowo, wszystko się zgadza, dokładnie tak jest - Wydaje im się.
Wiem o tym dobrze, sam tego doświadczyłem kiedy zupełnie bez sensu „panie, a po co to komu?” doszkalałem się na różnych kursach z nieumiejętnosci mej jazdy w celu podnoszenia swych Mi_zernych kwalifikacji. 
-No, panie Szosa, 150 lat z kółkiem to pokażcie innym jak hamujecie…
Pokazałem, a trup, na szczęście teoretyczny, słał się gęsto przy tym pokazie.
-Idźcie, pani Mi_, nie wiem, może szkolić się z ortografii i geomorfologii, może tam wam lepiej pójdzie, bo z hamowania pała.
Nie poszło.
Wbrew pozorom - no bo co to jest pocisnąć pedał? - trudna to sztuka, tym bardziej, że pewnych technik i zachowań nigdy się nie przećwiczy w praktyce, na drodze, bo gdy przychodzi co do czego… jest już jakby ciut za późno.
Wtedy właśnie się dowiedziałem, że nic nie wiem.
Na torze treningowym, pod czujną „kurwą” osobistego trenera gdyż, jak wiadomo, celna kurwa rzucona przez kapitana nadaje marynarzowi (i kursantowi) chyżości ruchów i bystrości umysłu, w kontrolowanych warunkach przećwiczyłem różne warianty hamowań.
Co kto chce - bokiem, na mokrym, z dużej prędkości na suchym, po łuku w prawo, po łuku na mokrym w lewo, slalom, tyłem, przodem, dachując… driftując… y... torebkę… torebkę, będę rzygał!
Potem już wiedziałem, ale do umienia droga była żmudna.
Trzeba było ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, ale kiedy już dość się oćwiczyłem…
…Jechałem kiedyś przez noc całą, i dobrze się Mi_ jechało.
Nie powiem, muzyka na spokojnie z radia, fotel wygodny z podparciem lędźwiowym, klima freonami nabita, wszystkie wskaźniki na zielono, ciśnienie w normie, biomet korzystny, poziom kofeiny we krwi: 87%.
Mimo tych wygód i udogodnień wręcz domowych, w pewnym momencie zmorzyła mnie kima.
Tu dodam, że ważna cechą dobrego kierowcy jest wiedzieć, umieć i nie bać się rozpoznać ten moment między jawą a snem, ten stan kiedy za sekundę nastąpi przegięcie, i kiedy już wiesz: ani kroku dalej.
Ja na szczęście wiem (no, każdy tak mówi) kiedy już dalej jechać się nie da, zatrzymuję się wtedy grzecznie na drzemkę, na takie małe dżemseszyn.
Zdarzało się nawet i 15 minut od domu, w ciągu dnia.
Ale nie ma zmiłuj, drzemię... tfu.. dżemię.
Za to po 15 minutach (i ani sekundy dłużej, bo później kimasz już godzinami i do rana) budzisz się, i innych, rześki jak ząbkujące niemowlę o 3 nad ranem.
Rozpoznałem niezawodnie i teraz ten sygnał. Natychmiast, posłuszny zaleceniom organizmu, zjechałem na parking, zatrzymałem się na pierwszym wolnym miejscu i udałem się dżemować.
Śpię jak zabity, gdy nagle, nie wiem dlaczego i czy zgodnie z planem, budzę się całkowicie nieprzytomny, patrzę przed siebie niewidzącymi oczami i jedyne co widzę to tylne czerwone światła. 
Dobrze, oj bardzo dobrze mnie wyszkolono, warto było trenować i sobie nie żałować
Nigdy więcej nikt tak perfekcyjnie nie wykonał manewru hamowania jak wtedy.
Nikt z tak potworną siłą słonia w galopie nie nacisnął na hamulec co ja półprzytomny na tym cholernym parkingu widząc spokojnie parkującą, przede mną tyłem, ciężarówkę.
Ta pocisnąłem, że dziurę zrobiłem... głową, w podsufitce.

Słupek

    Kiedyś, dawno temu, kiedy fryzjer w swym naiwnym optymizmie proponował „że może przyfarbujemy te siwe po bokach”, a dzieci i kobiety w niezbyt zaawansowanej ciąży jeszcze nie ustępowały mi miejsca w tramwaju „niech sobie weteran spocznie bo nam tu padnie i upadnie” robiło się rzeczy które człowiekowi, czyli Mi_, wydawały się ważne.
Ot jak ta poniższa grafika ze słupkiem drogowym.
Dobrze wiedzieć i innym powiedzieć - tak sobie myślałem (i Krystian chyba też) - że w górnej części tego słupka, nad elementem odblaskowym, w przypadku dróg krajowych i wojewódzkich, umieszczana jest tabliczka z numerem drogi.
Pod elementem odblaskowym zaś, znajduje się znak wskazujący kilometr danej drogi.
Z kolei liczba na samym dole słupka oznacza kolejny 100-metrowy odcinek danego kilometra.
A w kilometrze tych słupków mieści się z 10.
Extra, bo nawet nie znając miejscowości która znajduje się w pobliżu, podając jedynie dane ze słupka, można dać się zlokalizować i może nawet kogoś uratować - tak sobie dumałem…
Potem zrobiłem miliard kilometrów, napatrzyłem się na słupki i na ludzi, posiwiałem od tego ciut bardziej i nastało teraz…
A teraz? Teraz - tak sobie myślę - jak widzisz taki słupek daleko przed sobą, lub jak widzisz dwa takie słupki, oznacza to, że widzialność jest conajmniej 100-metrowa, a na pewno nie jest poniżej 50 metrów i, bo już mnie jeden dzisiaj zdrzaźnił… weź kurwa wyłącz te światła przeciwmgłowe gdyż są one zajebiście mocne (tak, tak, nawet w dzień) i zamiast pomagać tylko wszystkich oślepiają.
O, i już następny jedzie…
A jeśli ktoś ma, w naturalny i logiczny sposób, w dupie ludzkość która jest z tyłu, to może przekona go, że "Kierujący pojazdem może używać tylnych świateł przeciwmgłowych, jeżeli zmniejszona przejrzystość powietrza ogranicza widoczność na odległość mniejszą niż 50 m. W razie poprawy widoczności kierujący pojazdem jest obowiązany niezwłocznie wyłączyć te światła”.
Inaczej do 300 zł mandatu lub dożywotnie, codzienne (3h) oglądanie tureckiego serialu (nie można sobie wybrać) i 360 punktów karnych (357 w pamięci)."

Selekcjoneiro

     Do piłki, tej co to ona jest okrągła a bramki są dwie, ja nie mam nic.
Może tylko tyle, że póki, najlepszy nawet, piłkarz zarabia więcej niż naukowiec, to jesteśmy, jako cywilizacja, na równi pochyłej, a karaluchy już stoją w blokach startowych żeby nas zastąpić.
Mimo to, gdyby PZPN, zamiast stroić fochy, siać niepewność i żenadę , przyszedł do mnie i zapytał: Ty, Szosa, bo ty byłeś raz w Portugalii, c’nie? I co myślisz, można brać ichniego selekcjonera czy nie? Mów Mi_ tu zaraz - brać Portugalczyka?
Powiedziałbym, że byłem i dokładnie wiem jak to się skończy.
Gdyby tylko zapytali…
To było lato, Lizbona i mecz o półfinał. Portugalia gra z Francją, gra w piłkę nożną, we Francji - mecz trwa.
Lepki upał zalał ulice, ale popołudniowe słońce nadal gorące nie obchodzi teraz zupełnie nikogo. Ludzie poutykani w barach, knajpach, u sąsiadów i gdzie się da, zapadają w microletargi przerywane wybuchami powszechnej euforii lub furii.
Ile już razy porra sędzia tego meczu umarł w męczarniach po złorzeczeniach, ileż razy przepadł w odmętach piekielnych, a foda Francuzi i ich gra to Isso me irrita pra caralho!!!
Poza tym Portugalia to kraj miły i spokojny, póki co wygrywa w rankingach na najbezpieczniejszy kraj świata, pod warunkiem oczywiście, że aktualnie nie gra w piłkę nożną.
Bo jak gra to Portugalia do boju i powszechne szaleństwo!
Już nigdy chyba nie będzie lepszego momentu na ucieczkę z więzienia, obrabowanie banku narodowego czy pokojowe obalenie prezydenta w przedpokoju i przejęcie władzy „Cichosza”.
Dosłownie - teraz nie obchodzi to nikogo.
Siedzę sobie w Lizbonie, słucham ciszy przerywanej trzęsieniami ziemi kiedy Francja niesłusznie dostała wolnego i z tego gorąca, i ogólnie atmosfery bardziej napiętej niż guma od majtek chciałbym napić się piwa. O, takiego małego, o!
Czy to tak wiele chcieć, do cholery, w ten letni, gorący wieczór mimo że popołudnie - PIWO? Jedno jedynie!
Ale jest mecz - zapomnij więc.
Ludzie kupami siedzą w sieniach swych ubogich kamienic, oglądają, słuchają, milczą lub drą się do siebie i włosy z głów.
Jak w Polsce - 10 milionów fachowców od futbolu.
Ulicami samochody stadami się ganiają, radio w każdym na maksa żeby było coś słychać, gdyż nic nie słychać, bo w każdym radio na maksa.
Z okien wystają im flagi i kończyny.
Zmęczony już jestem całym tym dniem, upałem, obłędem w koło, i zwyczajnie - spragniony, bo nikt nie był w stanie podać mi tego jebnego piwa.
Podejmuję desperacką, ostateczną i nieodwracalną, decyzję: wracam do hotelu. Dokładnie: na kemping, dokładniej: na ławkę na kempingu.
Jedyny kemping spełniający moje kryteria (może być zerogwiazdkowy, byle był odpowiednio cenowy, w lidze super light papierowa lub darmowa) jest na przedmieściu, a konkretnie, dość daleko poza miastem.
Ale luz, jeździ tam tramwaj!
Tramwaj - Wspaniały środek transportu.
Jakich ludzi można tu poznać!
Ile się dzieje za oknem!
A ile w środku!
Jakie przyjaźnie zawiązuje się w tramwaju!
Jakie się przeżywa (czasami nie) przygody!
Konglomerat aromatów i doktryn!
Z niczego Cię, znaczy mię, tak nie wyjebią jak z tramwaju. Wystarczy że masz/mam/ma zły akcent, zły kolor skóry lub po prostu mówisz po niemiecku.
Lecz zostawmy politykę, gdyż to sport łączy ludzi, a to co dla mnie najważniejsze w tramwaju jest - to on tani jest!
Kurczę, jakby się dało, na koniec świata można by pojechać tramwajem i jeszcze kasy zostanie na powrót.
Gdyby tylko było po co wracać… ech.
Jade na kemping, to ostatni zdaje się kurs, a skoro trasa za miasto to jestem już poza miastem.
Jak to w południowych krajach, ciemno zrobiło się szybko i wcześnie, a my sobie jedziemy.
My czyli tramwaj, tramwajarz, ja i radio. Rozkręcone na maksa.
No kto poważny teraz, kiedy Portugalia gra o Wszystko, jechałby tramwajem? Chyba ino Gringo tylko.
Mimo, że nie znam portugalskiego i tak dokładnie wiem co się dzieje na boisku, jaki wynik, która minuta, i dlaczego rywale to curva.
I gdy tak jedziemy - ja, radio i tramwajarz, gdy emocje sięgają zenitu, a komentator zaraz eksploduje razem z radiem - mecz się kończy i okazuje się, że Portugalia jednak… nie wygrała.
Nasz tramwajarz, z wyglądu urodzony Portugalczyk, miotając kalumniami i machając rękami, jak jechał, tak zatrzymuje się tym tramwajem. Po czym zrywa się z miejsca i wybiega znikając w ciemnościach…
Wziął, nie uniósł, zostawił wszystko i jak wstał tak sobie gdzieś poszedł!
…No, ale nie zapytali.

Dzwonię do ciebie, bo niestety nie mogę z tobą rozmawiać

    „Nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady” - zagaił wielki Milton z Chicaga i Nobla - co oznacza, słuchaj tu mnie, że jak ci dają autostradę za darmo to na Orlenie sobie odbiorą.
Nie wiedziałem o tym jeszcze, kiedy wstrząsany podmuchami stałem przy jednej z takich „darmowych” dróg, a wieczór nadciągał wielkimi krokami.
Słońce rozlało swoje termojądrowe paliwo gdzieś daleko na zachodzie, ale tak niefortunnie, że prosto Mi_ w twarz.
Był 93 może 95 r. i stałem na poboczu A4 pod Chrzanowem, bo jeszcze wtedy można było bezkarnie stać sobie przy takim autostradopodobnym wyrobie.
Ruch na kierunku wschodnim był słaby, wtedy kto mógł ciągnął na zachód, a moje nadzieje związane z nim - ruchem, kierunkiem, podwózką - gasły równie szybko jak to słońce zachodzące.
Wszędzie w koło szarobura pustka, dziurawy beton, źle wylany asfalt, na horyzoncie dymią kominy.
Lokalną mieszanką gazów lepiej nie oddychać - jak już się udusić to zdrowiej będzie z braku tlenu.
Ot typowy industrial w wersji PrzedEco.
W mojej, aktualnie dość statycznej sytuacji, nie pozostało nic jak tylko stać, dumać, machać i liczyć.
Liczyć auta które, z braku lotnych brygad „speed” (jeszcze się im auta produkują), odcinkowych pomiarów prędkości (w planie) i punktów karnych („punkty” to wtedy były skupu makulatury i opakowań szklanych), ze świstem - raczej za nisko przelatywały niż za szybko przejeżdżały - obok mnie.
Rozdygotany od tych betonuwibracji, zdegustowany postawą ziomków za kierownicami, słaniając się z braku tlenu, powoli zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu w miarę schludnego kawałka rowu na nocleg, kiedy nagle, z hukiem lądującego naddźwiękowego Concorde-a, z odległości 1,5 km zaczyna hamować Citroen.
Otworzył klapy hamujące wspomagane spadochronami oraz karbonowymi wentylowanymi tarczami i jakoś się zatrzymał. Podkołował do mnie, cała lotniskowa ekipa naziemna rozwinęła sprzęt, stewardessy czerwony dywan, a wychylona z okna głową grzecznie zapytała - Jedziesz?
Jadę!
Uradowany wsiadłem, a kiedy zacząłem oddychać i odzyskałem zmysły zobaczyłem, że jest to nie byle jakaś tam „cytryna”.
To był zaprezentowany w 89, XM. Nowoczesny duży pojazd z zadaniem konkurowania z Audi 100 i BMW serii 5.
Ci Francuzi to mają fantazje…
Faktem jest, że wyposażony w genialne zawieszenie hydropneumatyczne, wyróżniał się futurystycznym wyglądem, a dla mnie, typowego wiochmena skazanego na wieczną tułaczkę autostopem, był jak skrzyżowanie Falcona Milennium z pierwszą klasą Concordem do nieba.
W myślach już zwracam się do pokładowej obsługi -Kochanieńka, kochanieńka, łyski z colą i „Commando” na video poproszę! -Cukierki roznoszę!
Wróciłem więc na ziemię a tu - klimatyzacja, podgrzewane fotele, lampki do czytania, a z przodu dwoje młodych udających się na zaoczne, weekendowe studia.
Z Gdańska do Krakowa, jak się okazuje, będą co dwa tygodnie jeździć by uczyć się biznesu i kapitalizmu - być może tak sobie wymarzyli nad morzem.
Skóra, Fura, a między nimi Komóra.
W 93 może 95r. telefony przenośne spełniały dokładnie te same funkcje co teraz smartphony, plus kilka innych.
Z racji tego, że płaciło się wtedy za rozmowy wychodzące i przychodzące, rozliczało za minutę połączenia i to w dolarach (przeliczanych po kursie dnia na złotówki), to tak jak i dzisiaj - mało komu służyły do telefonowania.
Nosiło się je, z powodu swej wielkości, w ręce - co słabsi - w dwóch, nie miały w sobie internetu - ale to nic, bo tak jak i teraz mało kto by z niego sensownie korzystał. Oczywiście poza przeglądaniem durnych filmików i z kotkami, ale na to z kolei, ówczesny biznesmen w pastelowym watowanym garniturze i fioletowej za krótkiej krawatce czasu nie miał.
Taki telefon służył też (z racji 15 kilowej baterii) jako broń obronna ciężka, po wykorzystaniu go do samoobrony zwłoki zawsze były trudne do identyfikacji.
Był to również podręczy przyrząd treningowy (przenośny kuzyn siłownianego atlasu) - biznesmen w czarnym mokasynie i białej skarpecie nie mógł mitrężyć swego super cennego, dewizowego, czasu - i ćwiczył biceps cały czas gdyż jak cię widzą tak ci dupę obrobią.
Ten centertel fon, był widoczną wizytówką i wskazówką - wskaźnikiem statusu, otwierał wszelkie drzwi, w tym te obrotowe i do kasyn, służył jak żyrant kredytu, pożyczki, weksla i inkasa.
Dobra, to jadę… ups pardą… sunę na tylnym siedzeniu super limuzyną z szoferem, pośmierduję sobie z cicha po całym dniu, na szlaku, podziwiam ten obcy świat co mi tak nagle na łeb spadł, a na codzień niedosięgły dla zwykłego śMiertelnika. Konwersujemy o obligacjach i co zrobić z milionami zarobionymi na akcjach w. Banku Śląskim kiedy Ci z przodu nagle do mnie, czy bym sobie może chciał gdzieś zadzwonić.
Z auta.
W 93 może 95r.
Czyli zaraz prawie chyba po wojnie punickiej!
Kurwa… czy ja bym chciał? Czy Ja Bym Chciał?!? A kto by nie chciał!
Tylko gdzie, w 93 może 95r., jeszcze pewnie pod Grunwaldem nagich mieczy nie zebrali, mogłem ja… taki śMierdzielnik co w lodówce „nie ma nawet lodu” zadzwonić?
Gdzie miał dzwonić, ktoś kto w tamtych czasach wisiał Halamie „Oklasky” kasę za bezprawne wykorzystanie prywatnej pralki (5 zł za pranie), na kogo Kmita zbierał swą Grupę by ściągnąć należność za „ten kawałek podłogi” wynajęty i ubogi, zagubiony Zychowicz po całych dniach szukał argumentów do polemiki gdyż „dżentelmeni rano nie rozmawiają o pieniądzach” ale za to wieczorem ich nie ma
(i dżentelmenów, i pieniędzy), a Stuhr mijał na schodach i się nawet nie odkłonił, no gdzie?
Ale zadzwoniłem, a jak! Zadzwoniłem!
Na zegarynkę.




Siła argumentów

     

    Zawsze mówię: kiedy tylko się da, powinno się stosować siłę argumentów, a nie argumenty siły.
Jasne, kiedyś kiedy nie wyglądałem jeszcze jak św Mikołaj po diecie p. Chodakowskiej (Od czego ci ten łeb tak posiwiał, przecież nie od czarów?) często musiałem stosować ten drugi zestaw argumentów, ale w samoobronie jeno!
Nie chciałem, jakoś samo tak wychodziło i przeważnie, nie jak na filmach, to wychodziło. Czy płynne, skoordynowane ruchy, każdy cios precyzyjnie w punkt, przeciwnik od ręki pada albo umarty albo z orzeczonym inwalidztwem 85%, a reszta czeka na swoją kolej? A skąd, gdzie tam!
Kiedy bierze się w tym udział, przeważnie jest to chaos, degrengolada i kabaretOn zanim ktoś zrobi ci Off.
Oczywiście ta adrenalina która aż kapie z nosa, pot który leje się strumieniami (drobne 3 minuty walki bokserskiej bez przygotowania to gwarancja jest zawału, a co dopiero tu) i ciśnienie krwi co rozsadza wnętrzności, nie pozwalają na potraktowanie tego na lekko… gdyż wtedy liczy się ilości, a nie jakość.
Nec Hercules contra plures (I Herkules dupa kiedy ludzi kupa).
I wystarczy raz to zobaczyć, z boku, na nagraniu na tiktoku, żeby pękać ze śmiechu. Co za amatorka!
Raz widziałem bitwę prawdziwych, licencjonowanych, abonamentowych pseudokibiców bez piwnych przeciwskazań, z zawziętymi, ometkownymi, w butach z blachami Depechowcami.
Nawet kabaret na Polsacie, o wystąpieniach przedstawicieli rządu nie wspominając, nie jest tak śmieszny jak tamta konfrontacja dwóch „rzyciowych” filozofii.
Ej - ryli, to tak to wygląda z boku? A, jeśli tak, to ja dziękuję bardzo „jak szkoda, że państwo to widzieli”.
Nie no, ja jestem 3 pokojowy człowiek (z ciemną kuchnią), i zawsze unikałem, jak mogłem, takich Konfrontacji w Konwersacji z Kontrowersją (3K).
Lecz’o ja poradzę, że mimo iż pokojowy jestem nad wyraz, mam też dużo wrodzonej ciekawości „ki chuj wodę mąci?” i laserowego spojrzenia „z pod byka”, i nie zawsze mogłem uniknąć tych 3K?
Ot, nie raz i nie dwa, a nawet dość częściej niż trzy… stałem sobie z boku, sam spokojnie patrzyłem i:
-Co się kurwa gapisz pedale?
-A skąd wiesz, że się gapię?
-Widzę kurwa!
-To… Co się kurwa gapisz… pedale?
I już, awanturka gotowa, wiele trzeba nie było.
Na szczęście te czasu już minęły. Od kiedy zacząłem się przemieszczać stateczniej niż dryf kontynentów, dinosaury - nawet te największe - zaczęły wyprzedzać mnie z ironicznym uśmiechem, a z daleka zacząłem wyglądać jak góra Fudżi - skończyło się chojrakowanie.
Czas już był najwyższy przejść z młodych i pełnych animuszu argumentów siły, na pełną rozumu i mądrości - siłę argumentów.
Od razu, tu na wstępie, mimo że w połowie, mówię żeby potem nie było: Wszystkie pokazane poniżej ewolucje wykonali doświadczeni zawodowcy, nie robicie tego sami w domu, ani broń panie, poza nim!
…To była piękna jesienna niedziela, jechałem sobiesam poprzez krainę pełną lasów, kilku jezior i długich, prostych, płaskich bo wyremontowanych za unijne, dróg. Co jakiś czas poprzegradzanych rondami. Wspaniała ta jazda trwała już długo, kiedy gdzieś, na której z tych długich prostych, kiedy rozpędziłem się do przepisowych 90-ciu nagle, z pobocza, wprost Mi_ pod koła wyjechał samochód.
Upewniłem się w lustrach - tak dla pewności - byłem tu sam.
Długa wielosetmetrowa prosta, za mną nic, przede mną nic, no naprawdę, nie dało się zaczekać ułamek sekundy, aż przejdę?
Hmm...
Może mnie nie widział?
Może są młodzi i im sie nudzi?
Może nadszedł czas na zamianę owego pojazdu na nowszy, bo ten już 10 lat temu był pełnoletni, a wiadomo jak jest…
Co jest ważne dla faceta w seksie od tyłu? Żeby być z tyłu.
Tzn., teraz w tych trudnych czasach dziwnych preferencji bywa różnie, ok, nie będę się więc wypowiadał za innych, jakby co, dla mnie jest ważne żeby być z tyłu.
A na drodze? Też się sprawdza ta zasada, dokładanie tak samo tylko odwrotnie i jak jesteś z tyłu toś przepadł.
W każdym razie, i powyższych wypadków, postanowiłem uniknąć wypadku, ale zamiast zwolnić, przyspieszyłem, a wyprzedzając jego/ją/je/ich/nich/onych/ dokonałem kontem z okna kilku obserwacji:
1. Średnia wieku obsady w zaczepnym pojeździe była dużo poniżej wieku pojazdu podzielonego przed dwa.
2. Młodzież owa miała wielką uciechę tego poranka z tego pranka.
3. Pozdrowili mnie uniwersalnym, w świecie znanym i uznanym już nawet na salonach - Gestem Lichockiej „tu mnie swędzicie”.
Przy okazji, należy tu wspomnieć, że dzieci, jak i wyrosła z nich późniejsza młodzież, sama sobie pozostawioną być nie może.
Owszem i dzieci, i młodzież wylane mają na to co się do nich mówi, ale za to bacznie patrzą na to co się do nich robi.
Sami z siebie nie bardzo wiedzą, już i jeszcze, co można wojewodzie to nie tobie smrodzie.
Trzeba "to" na każdym korku edukować, gdyż wszystkie dzieci nasze są i czym skorupka za młodu nasiąknie to tego na starości Jan nie będzie umiał.
Jak się rzekło: ja już się argumentami siły brzydzę, z dala się trzymam od ciosów, pękajacych piszczeli, usziro ura mawaisz geri i giaku tsuki, oraz latających nunczaku i bazuki.
No i dentyści teraz w cholerę drodzy.
Wiele na przestrzeni lat się wydarzyło, widziało się sporo na drodze i pod blokiem, a brutalizacja społeczeństwa postępuje, dlatego - dość już tego!
Dlategóż to, kiedy dojechaliśmy do ronda, zatrzymałem się na jego wjeździe.
Zanim wysiadłem policzyłem do dziesięciu, dla spokojności strun głosowych, ale ponieważ pasa ruchu nie można blokować ograniczyłem się do „kurwa zero”.
Ręce miałem chwilowo zajęte, więc drzwi otworzyłem delikatnie, z buta (oj dobra, można je będzie potem, te drzwi, zabrać w bagażniku, mechanik jakoś je może wpasuje… oczywiście jak je znajdę na tym ebanym polu na które się oddaliły napędzane energią kinetyczną mojej ciżemki) i poszedłem zapytać, uchylić rąbka, dowiedzieć się, a może i wytłumaczyć młodzieży co zrobili nie tak, bo może nie wiedzą.
A wszystko to z „godnościom osobistom” i co bardzo ważne(!) - jedynie przy pomocy siły argumentów.
Zatrzymali się za mną, pełni radości i ekscytacji, ale kiedy się do nich zbliżałem, gdy zobaczyli mą pełną mądrości (zapewne, bo siwą) głowę, pochyloną nad losem świata (zapewne, bo krzyż mnie trochę łupie) postawę, ich uśmiechy powoli gasły.
Im bliżej byłem, tym bardziej się prostowałem i lepiej widziałem (wiadomo, oczy już nie te), że zapadają się w sobie i w fotele, miny ich rzedną jak niegolony jeszcze wąs, a ręce nerwowo zaciskają na uchwytach przyokiennych (których tam nie było).
-Mi_! żadnych lamerskich wygłupów z wyciąganiem jednego z drugim przez okno, pamiętaj, kręgosłup, i moralny też - upomniałem się - żadnego walenia z piąchy i rozbijania szyb, bo młodzieży dobry przykład pokazać należy.
Kiedy już podszedłem, a mój prestiż wzrósł wykładniczo, i zobaczyłem perlisty pot na ich czołach, wtedy grzecznie zapytałem czy jest jakiś problem?
Nie było.
Ale czy aby na pewno, bo widziałem wyraźnie, że do mnie machają, jakby chcieli zwrócić moją uwagę i może trzeba pomóc?
Absolutnie nie ma żadnego problemu - oni na to - te machania to była głupota, nigdy się nie powtórzą, i w ogóle sami nie wiedzą jak mogli być tak nieuprzejmi proszę pana i bardzo przepraszamy!
Spodobało mi się ich podejście, bo zawsze mówię: trzeba rozmawiać, i stosować przede wszystkim siłę argumentów!
Dlatego, kiedy zadowolony wróciłem do auta, schowałem do schowka silny argument nr 1 - półautomatyczny pistolet Byrna HD zasilany kapsułą 8g CO2 i strzelający kulami o kalibrze 68, z zamontowaną pod spodem, wyglądającą kurwewsko poważnie, latarką z celownikiem laserowym Olight BALDR Pro na szynie 22 mm. Do niego dorzuciłem - po uprzednim złożeniu - argument numer 2 - uniwersalną pałkę kinetyczną o prowadzeniu trzonkowym, typu „teleskopowa” (nazwaną tak na cześć wynalazcy Jurija Teleskopowa z Mandżurii) i szczęśliwy pojechałem dalej, gdyż „rozum znaczy więcej niż siła w okół nas!”



No time to deal

    Na czym polega wymiana zdań z siłą zwierzchnią (M., dyrektorem, żoną, etc.)?

To proste: wchodzisz ze swoim, a wychodzisz z jego/jej/ich.

Lecz nie zawsze.

- M.? Biurko jest większe, czy to Ty zmalałeś? - zagadnął do M., stanąwszy z nim twarzą w twarz w jego gabinecie - Bond. James Bond.

Panowie nie widzieli się lata, wymiana zdań miłą nie była i zakończyła się, cóż… jak to u Jamesa, z przekąsem - Nie, biurko zdecydowanie jest to samo!

Póżniej, kiedy emocje i testosteron opadły, i trzeba było pilnie doprowadzić do niezabicia całego świata przez kolejnego arcywroga, no i fabułę jakoś pchnąć do przodu - panowie spotkali się ponownie, nad brzegiem Tamizy.

Most który widać w tle ich spotkania to Hammersmith Bridge i łączy południową część Hammersmith oraz Barnes londyńskiej dzielnicy Richmond upon Thames.

Niedaleko tego mostu oraz miejsca spotkania tych dwóch GentleWojowników znajduje się pub „The Old Ship Hammersmith”

Bardzo niewiele wiadomo o historii tej starej „karczmy nad rzeką” poza informacjami, że jest to „budynek w stylu” czasów Karola I, stoi po południowej stronie, między ścieżką i rzeką, a ceglany ganek i część ściany frontowej przetrwały jego rozbiórkę.

Old Ship Hammersmith stoi tu od prawie 300 lat, aktualnie jest rok 2016 (może już 2018).

Kolejna część przygód naszego ulubionego Agenta JKM  - „No time to die” - szykuje się powoli do powstania.

Pub niedawno przeszedł gruntowną renowację - aż pachnie nowością - a dzięki wspaniałej lokalizacji i rozległemu tarasowi z widokiem na Tamizę, łatwo można zrozumieć, dlaczego ten tradycyjny londyński pub wpadł w oko…

Właśnie, komu mógł wpaść w oko?

Może producentom -  Barbarze Broccoli i Michaelowi G. Wilsonowi którzy wpadli tu na piwo? Gdyż trzeba też wiedzieć, że lśniący bar serwuje szereg piw komercyjnych (w tym heineken 0,07%!) i rzemieślniczych, w tym Camden Hells Lager, Founders All Day IPA i Beavertown's Neck Oil Session IPA.

Wyobraźni okiem widzimy jak po nabyciu po pincie złocistego trunku, siadają na zewnątrz, biorą po solidnym, zimnym łyku i zachwycają się widokiem.

A być może, by zachować chłodną głowę, zajęli się jedynie oranżadą w przestronną oranżerii?

Lub to sam Cary Fukunaga wpadł tu na tradycyjne „chips und fisch”, a kiedy zasiadł przy Stole Kapitana tak zauroczył się wnętrzem co to „w pełni odzwierciedla swoją nazwę z wyraźnym wyczuciem przebywania na pokładzie wielkiego starego statku - dobrze, że zacumowanego i nie buja” iż wyjść szybko nie chciał.

Tego… niestety już się nie dowiemy. 

Wiemy natomiast, że bezwzględnie komuś "od nich" tam ten „lokal” bardzo wpadł w oko, bo z nagła propozycja padła:

-Hej Managerze tego przybytku, fajna jest ta miejscówka nad wyraz, z klimatem iście Angielskim, widokiem zaiste anielskim, i w Londynie jest, a my tu, za rogiem, o tam o, będziemy się kręcić, bo film będziemy kręcić. Jest taki pomysł: może nakręcimy tu kilka scen do naszego nowego odcinka z przygodami?

-A czyimi przygodami?

-A może znasz. Bonda. Jamesa Bonda. Agenta Jej Mości.

Manager tego przybytku, jak już go docucili po chwilowym odcięciu tlenu - no i jak padał z wrażenia to zwadził główką o bar - w podskokach i osobiście pobiegł, przez całe miasto - do General Managementu, Zarządu czy innego Kogoś od Tych Spraw.

Przybiega zdyszany i mówi: Bo… Bo… Bo… sz, ale się zziajałem. Bo… Bo… Bonda będą kręcić, u Nas! W The Old Ship Hammersmith! Cóż za nobilitacja, cóż za honor, zaszczyt!

I darmowa na świat reklama - ale o tym milczał, przecież każdy to wie, czyż nie?

Mam biec co tchu z powrotem, i że „tak” im rzec?

Dyrektor zakręcił wąsa, zakręcił „bursztynem” w szkle, zadumał się i mówi:

-Polityka naszej firmy nie zezwala na takie dile... no i tyle. Nie zgadzamy się na kręcenie i wyvorzytwyanie komercyjne naszych pubów. Tak więc mówię ci - Nie będzie u nas tego movie. Wracaj tam i powiedz im, że sorry ale No time to deal!

I tak właśnie, dobra, być może niektóre elementy tej opowieści są z lekka fabularyzowane „No time to die” nie kręcono we wnętrzach Old Ship Hammersmith.

Skąd to wiem?

Niestety, o tym, że Managerem tym był mój brat nie mogę niestety powiedzieć, musiałbym Was potem po cichu anihilować.

Takie TajnoAgnackie zasady, nie ma na to rady.


Widokówka

 
    W filmie „Zakładnik” z 2004, główny bohater, zdaje się, to trochę marzyciel, a trochę nieudacznik.

Wyobraża sobie nie wiadomo co, „postawić” się szefowi niby nie umie, do mamy zapomina zaglądać.

Pewnie nawet kwiatków nie podlewa!

Koniec końców okazuje się, że to ściema jest.

Suma summarum nie dość iż załatwia, z ręką w kieszeni, klasowego Szarego Zabójcę, z całej tej „wycieczki” - całonocnego clubbingu (od jazzowych po super-techno) wychodzi żywcem, to jeszcze zdobywa główną nagrodę - rękę prawniczki cud księżniczki.

Znaczy się - jest szansa, że będą ze sobą chodzić. 

Zanim jednak do tego dojedzie, nasz protagonista jeździ - jako taksówkarz. Jest precyzyjny jak „szwajcar”, wygadany niczym handlowiec, a cartopografię swego miasta zna jakby był po Geografii na UJ-ocie.

L.A. [Los Angeles] tym to miastem jest - dlatego, każdemu wiadomo - łatwo to tu nie jest. Przestępczość zorganizowana, niespodziewane korki, złe układy świateł, brak zielonej fali i wilki jakieś na ulicach, prawie Warszawa-Radom.

Czasem bywa „gorąco”, dlatego, kiedy nasz bohater przeżuwa lunch, lub chwile trudne i stresujące przeżywa - poprawia sobie nastrój, uspokaja ciśnienie i koi nerwy wpatrując się w widokówkę.

„Widokówka” - obrazek drukowany, kiedyś, w średniowieczu zwany też „pocztówką” i wysyłany z koloni (często karnych) do rodziny z opisem „kochane pieniążki przyślijcie rodzice”.

Na pocztówce tej (naszego Zakładnika) z widokami co wpływa na niego z mocą psychoanalityka za tysiące dolców, uwidoczniona została wyspa oblana wszelkimi rodzajami morskich błękitów, sama z siebie aż beżowo-biała od piachu jest i zielona od palm co się gną od kokosów i innych haberdzi.

Drukowany raj na życzenie.

Tak, kiedy życie przyciśnie, gdy wszystko idzie tak jak trzeba - tylko nie po naszej myśli, i ujnia z planem ogólnym którego sens nam umyka, albo zwyczajnie tylko się wkurwiłeś ale wiesz, że w tym wieku to już nie wypada bo do wyboru leczenie szybkie ale drogie lub NFZ…, każdy powinien mieć jakąś odskocznię, enklawę. Coś do czego może, do czego musi(!) się odwołać, zatrzymać na chwilę, zapatrzyć i policzyć do dziesięciu, załapać oddech, dokonać szybkiego resetu systemu białkowego… by dalej żyć.

Inaczej NFZ. 

Ja, jak każdy, również mam swoją widokówkę, ale póki co, jadę sobie spokojnie i nie muszę jej stosować.

Co prawda już z daleka, we wstecznych, zobaczyłem tę zieloną żabkę, co zgrabnymi, szybkimi i precyzyjnymi skokami, ale zupełnie idiotycznie, przepycha się do przodu. No debil, bo - droga wąska, wakacji koniec, samochodów po horyzont - nic mu to nie da. Pozostaję jednak spokojny, zrelaksowany i przygotowany. Przecież nie będę się z takich powodów stresował i restartował, musiałbym, na tych naszych swojskich, country drogach, robić to ciągle.

Gdzie bym wtedy dojechał?

Na NFZ, a potem to już tylko Bytom.

„A jedź sobie pa jacu, do zobaczenia na najbliższych światach”, niefortunnie, kiedy był na mojej wysokości układ kart na jezdni uległ lekkiej zmianie.

Nikt, nawet najlepszy pogromca tylnonapędowej, 18-letniej acz gorącej Bawarki z podTescowych asfaltów, nie jest nieomylny. Gdy przyszła moja kolej „do golenia” (razem z trzema tymi za mną już łykniętymi), właśnie wtedy kiedy brał nas zgrabnym bez-kierunkowskaz-owym manewrem, z naprzeciwka, na drodze, pojawił się Niespodziewany Nowy Gracz.

No kto by pomyślał, że od przodu też jeżdżą pojazdy, i jak jest lekko faliście to może nawet nie być ich widać. 

Cóż, tak czasem bywa na drogach typu jednojezdniowa-dwukierunkowa-pionowo-falista, czasem czegoś nie widać.

Teraz jednak było już widać jedno - niestety to, że za chwilę będzie czołówka.

Przyhamowałem - bo cóż miałem zrobić(?) - tak żeby ten mistrz taniego wydechu zdążył się wbić przede mnie zamiast w pojazd z naprzeciwka. Siet, nasz pogromca upalonych parkingów w tym samym czasie, też na to wpadł - że ni uja, nie zdąży - i również przyhamował.

Cóż za koincydencja, synchronizacja, no co za zgarnie!

Niczym drift synchroniczny. 

Dobra… bo czas na drodze się nie wlecze tak jak podczas pisania, skoro on hamuje - to przyspieszam, w tym układzie niech się zmieści choć za maną, bo „kruca bomba mało casu”

A on na to… to samo!

Nosz, że tak to delikatnie ujmę - kurwa!

Nic Mi_ już nie zostało innego - skoro synchron to synchron - ja w prawo, i on w prawo, Gracz z Naprzeciwka lekko w lewo, jakoś poszło! Zmieściliśmy się we trzech, gdyż nie ma takiej rury której się nie da przetkać.

Kiedy zielona bawarka na charakterystycznie oryginalnych gumach, każda o różnym zużyciu i przeznaczeniu, niezrażona i zupełnie bezrefleksyjnie, zniknęła z przodu, ja uruchomiłem procedurę „widokówka” obniżającą wewnątrzorganowe ciśnienia do poziomu morza. 

Jak zawsze wyobraziłem sobie góry.

Nad nimi cudownie błękitne, przetykane gdzieniegdzie białymi cumulusami, niebo.

Na skalnych, szpiczastych niczym iglice pałaców, szczytach, skrzy się w słońcu nieskazitelny śnieg.

Niżej, oślepiająca biel przechodzi w szarości bazaltów, by po chwili wpaść w objęcia sosnowo leśnej zieleni.

Stoję tu, nad brzegiem jeziora tak czystego, tak przejrzystego i tak spokojnego, że można w nim zobaczyć na własne oczy swą duszę. Nad głową szybują olbrzymie chyba orły (a, nie znam się), a ich krzyk tylko podkreśla tę ciszę i wszechobecny spokój!

Atmosfera mi się udziela.

Odliczam, oddycham, uspokajam się… 

Zanurzam dłonie w spokojną jeziora toń i trzymam je pod wodą która przyjemnie schładza też mi_umysł… Już jestem wyluzowany, zrelaksowany uśmiecham się.

Woda zawsze mnie uspokaja!

Dlatego z lubością patrzę, wpatruję się w jej bezmiar, i przez tę jak kryształ czystą, polodowcową wodę, dokładnie widzę swe dłonie… oraz twarz tego gnoja z bemki którego nimi elegancko sobie podtapiam.


Biwakowa Pomoc Sąsiedzka

    Właśnie przeczytałem, że Volkswagen zaprezentował studyjny model California Concept oparty na Multivanie. Już teraz wiadomo, że wersja seryjna będzie prezentowała się bardzo podobnie.

California jest od 35 lat stałym elementem gamy Volkswagena. Wszystko zaczęło się w 1988 roku od pierwszego modelu California, który powstał na bazie T3. W nowym kamperze pomysł na samochód nie uległ zmianie - w dalszym ciągu opiera się na podwójnej koncepcji auta do codziennego użytku, które w ciągu minuty można przekształcić w kamper…

Nie będę opisywał, kto ciekaw ten sobie znajdzie lepsze niż mój. Ja skupię się na użytkowaniu takiego sprzętu, bo to nie jest sprawa ani prosta, ani zabawna, a czasem, to aż żal patrzeć jak się człowiek męczy.

Spotkałem takiego na campingu, gdzieś tam, hen, w południowych rejonach naszego kontynentu.

Przyjechał właśnie swoim Volkswagenem Transporterem Callifornia - tą genialną wariacją na temat campera.

Wygląda jak dostawczak, prowadzi się jak osobówka tylko lepiej, bo wyżej siedzisz, wjedzie wszędzie tam, gdzie campera nie wpuszczą, a w środku ma dość miejsca, żeby 4 osobowa ekipo-rodzina mogła koczować dłuższy czas w campingowych warunkach gdzieś na rubieżach.

Podnoszony dach tworzy sypialnię, obrotowe fotele - jadalnię, a wbudowana kuchenka, zlew i lodówka - kuchnię.

Pojazd w sam raz dla zgrabnej rodziny czy zgranej ekipy, a on?PrzyBył sam!

Zaparkował obok mnie, tzn. nas równo i schludnie na przydzielonym mu kawałku kamienistego, nierównego gruntu. Terenu, przez który potrafią się przebić tylko fachowcy Brusa Willisa z Armagedonu, zaprawieni w bojach wiertacze głębinowi lub nauczeni doświadczeniem, zaopatrzeni w młoty pneumatyczne posiadacze namiotów, którzy już raz tu byli, reszta - bez szans.

Gdy wieje Bora - uwierz - w namiocie nieprzybitym co najmniej na głębokości roponośne linami do cumowania tankowców jesteś zgubiony.

Odfruwasz razem z dobytkiem, a potem, przez kilka dni trwa ogólnocampingowa wymiana sprzętów, które przyleciały znikąd.

Ale mniejsza z tym, na razie nie wieje.

Zresztą... On w tym swoim wozie nie musiał się tym martwić.

Rozłożył stolik i krzesełko, ustawił daszek, otworzył piwo i zabrał się na poważnie za wypoczynek.

Wieczorem zrobił sobie kolację, ale wcześniej poszedł popływać, wyskoczył do obozowego sklepiku, był widziany w najbliższej pizzerii, coś poczytał, gdzieś się przeszedł, pojeździł na rowerze.

I wszędzie sam!

Biedactwo.

Żal mi się zrobiło. Taki samotny w takich pięknych okolicznościach przyrody.

Szkoda tak, bo ani do kogo gęby otworzyć, ani z kim się piwa napić… A tym czasem u mnie, radosne:

-Tato, tato jak chcę nad morze!

-Tato, tato, a ja nie chcę, ja na basen!

-A ja bym się wybrała do miasta…

O czym to ja tu? A tak… Ani z kim się piwa napić, pośmiać czy zamienić sło...

-Tato, tato, ja chcę naleśniki!

-A ja nie chcę, idźmy na pizzę!

-A ja nie zjem owoców morza!

Co? ...Sło?…, Y… no tak - sło wa. Siedzi taki, na pewno, smętnie sam, czyta książki, słucha muzyki, z braku opcji jeździ na rowerze, wszędzie i ciągle sam.

No, naprawdę, aż żal patrzeć.

-Tato, tato, nudzi mi się!

-A on się nie chce ze mną bawić!

-Ja nie zmywam tych przypalonych garnków!

Ech... Dopiero jak zobaczysz kogoś takiego, porównasz sobie, wtedy wiesz jaką wartością są ludzie bliscy, rodzina…

-Ja chcę bajkę o Chauderze!

-A ja chcę film z Asterixem!

-A ja komedię.

W końcu stwierdziłem, że trzeba coś zrobić, naprawdę nie mogłem już spokojnie na to patrzeć. Znowu samotnie zabrał się do kolejnego zimnego piwa. I co?

Znowu będzie je tak sam pił, czytając z nudów książkę?

Nie, nie mogłem na to pozwolić! Wstałem i zdecydowanym krokiem poszedłem do niego.

Zagadałem przyjaźnie po campingowo-sąsiedzku-angielsko-niemiecku i zapytałem, czy by się -kurwa- może nie chciał - no błagam!- ze mną zamienić.

Pliz, chociaż na parę godzin!