My, profesjonaliści jesteśmy przygotowani na wszystko.
Tagi Tematyczne
- druk (103)
- oAgentach [Bond Englisch Kloss Nieruchomości...Etc] (14)
- oBondach [Bondach. Jamesach Bondach] (4)
- oCzymkolwiek [Miszmasz o wszystkim] (67)
- oDrodze [Szosowe przypadki i wpadki] (42)
- oDzieciach [Przeważnie moich] (8)
- oFilmach [No... prawie] (5)
- oKsiążkach [Tych moich] (2)
- oPodróży [Mały i duży] (30)
Profesjonalista
DżemSeszyn
Hmm…. Skoro było tak dobrze to po co to tak?
Przecież wyraźnie idzie ku normalizacji, krzywe rosną, Europa trze oczy ze zdumienia, a przy wykonaniu planu pięcioletniego produkcji globalnej ogółem w przemyśle ilościowa produkcja szeregu wyrobów przekroczyła znacznie poziom planowany, i wszystkim niedowiarkom my tym działaniem oznajmiamy, że to nie jest nasze ostatnie słowo… i:
„Ucieka od bla, bla, bla
Bla, bla, bla
Bla, bla, bla
Blaaaa, dość już tego ma”
„Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem”, faktem natomiast jest, że umiejetność hamowania to sztuka dla większości tajemna, umiejętność jeno teoretyczna, a wiedza ta niczym języki jest - obca.
Tak, tak, wiem oczywiście, większości ludzkości, szczególnie tu w kraju Kubiców i Youngtimerowych Bemek z Niemieckich szrotów, wydaje się, że hamowanie to betka, oni się urodzili z kierownicą w pępowinie, a drift wyssali z mlekiem.
I mają rację! Prawidłowo, wszystko się zgadza, dokładnie tak jest - Wydaje im się.
Wiem o tym dobrze, sam tego doświadczyłem kiedy zupełnie bez sensu „panie, a po co to komu?” doszkalałem się na różnych kursach z nieumiejętnosci mej jazdy w celu podnoszenia swych Mi_zernych kwalifikacji.
-No, panie Szosa, 150 lat z kółkiem to pokażcie innym jak hamujecie…
Pokazałem, a trup, na szczęście teoretyczny, słał się gęsto przy tym pokazie.
-Idźcie, pani Mi_, nie wiem, może szkolić się z ortografii i geomorfologii, może tam wam lepiej pójdzie, bo z hamowania pała.
Nie poszło.
Wbrew pozorom - no bo co to jest pocisnąć pedał? - trudna to sztuka, tym bardziej, że pewnych technik i zachowań nigdy się nie przećwiczy w praktyce, na drodze, bo gdy przychodzi co do czego… jest już jakby ciut za późno.
Wtedy właśnie się dowiedziałem, że nic nie wiem.
Na torze treningowym, pod czujną „kurwą” osobistego trenera gdyż, jak wiadomo, celna kurwa rzucona przez kapitana nadaje marynarzowi (i kursantowi) chyżości ruchów i bystrości umysłu, w kontrolowanych warunkach przećwiczyłem różne warianty hamowań.
Co kto chce - bokiem, na mokrym, z dużej prędkości na suchym, po łuku w prawo, po łuku na mokrym w lewo, slalom, tyłem, przodem, dachując… driftując… y... torebkę… torebkę, będę rzygał!
Potem już wiedziałem, ale do umienia droga była żmudna.
Trzeba było ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, ale kiedy już dość się oćwiczyłem…
…Jechałem kiedyś przez noc całą, i dobrze się Mi_ jechało.
Nie powiem, muzyka na spokojnie z radia, fotel wygodny z podparciem lędźwiowym, klima freonami nabita, wszystkie wskaźniki na zielono, ciśnienie w normie, biomet korzystny, poziom kofeiny we krwi: 87%.
Mimo tych wygód i udogodnień wręcz domowych, w pewnym momencie zmorzyła mnie kima.
Tu dodam, że ważna cechą dobrego kierowcy jest wiedzieć, umieć i nie bać się rozpoznać ten moment między jawą a snem, ten stan kiedy za sekundę nastąpi przegięcie, i kiedy już wiesz: ani kroku dalej.
Ja na szczęście wiem (no, każdy tak mówi) kiedy już dalej jechać się nie da, zatrzymuję się wtedy grzecznie na drzemkę, na takie małe dżemseszyn.
Zdarzało się nawet i 15 minut od domu, w ciągu dnia.
Ale nie ma zmiłuj, drzemię... tfu.. dżemię.
Za to po 15 minutach (i ani sekundy dłużej, bo później kimasz już godzinami i do rana) budzisz się, i innych, rześki jak ząbkujące niemowlę o 3 nad ranem.
Rozpoznałem niezawodnie i teraz ten sygnał. Natychmiast, posłuszny zaleceniom organizmu, zjechałem na parking, zatrzymałem się na pierwszym wolnym miejscu i udałem się dżemować.
Śpię jak zabity, gdy nagle, nie wiem dlaczego i czy zgodnie z planem, budzę się całkowicie nieprzytomny, patrzę przed siebie niewidzącymi oczami i jedyne co widzę to tylne czerwone światła.
Dobrze, oj bardzo dobrze mnie wyszkolono, warto było trenować i sobie nie żałować
Nigdy więcej nikt tak perfekcyjnie nie wykonał manewru hamowania jak wtedy.
Nikt z tak potworną siłą słonia w galopie nie nacisnął na hamulec co ja półprzytomny na tym cholernym parkingu widząc spokojnie parkującą, przede mną tyłem, ciężarówkę.
Ta pocisnąłem, że dziurę zrobiłem... głową, w podsufitce.
Słupek
Selekcjoneiro
Dzwonię do ciebie, bo niestety nie mogę z tobą rozmawiać
Siła argumentów
No time to deal
To proste: wchodzisz ze swoim, a wychodzisz z jego/jej/ich.
Lecz nie zawsze.
- M.? Biurko jest większe, czy to Ty zmalałeś? - zagadnął do M., stanąwszy z nim twarzą w twarz w jego gabinecie - Bond. James Bond.
Panowie nie widzieli się lata, wymiana zdań miłą nie była i zakończyła się, cóż… jak to u Jamesa, z przekąsem - Nie, biurko zdecydowanie jest to samo!
Póżniej, kiedy emocje i testosteron opadły, i trzeba było pilnie doprowadzić do niezabicia całego świata przez kolejnego arcywroga, no i fabułę jakoś pchnąć do przodu - panowie spotkali się ponownie, nad brzegiem Tamizy.
Most który widać w tle ich spotkania to Hammersmith Bridge i łączy południową część Hammersmith oraz Barnes londyńskiej dzielnicy Richmond upon Thames.
Niedaleko tego mostu oraz miejsca spotkania tych dwóch GentleWojowników znajduje się pub „The Old Ship Hammersmith”
Bardzo niewiele wiadomo o historii tej starej „karczmy nad rzeką” poza informacjami, że jest to „budynek w stylu” czasów Karola I, stoi po południowej stronie, między ścieżką i rzeką, a ceglany ganek i część ściany frontowej przetrwały jego rozbiórkę.
Old Ship Hammersmith stoi tu od prawie 300 lat, aktualnie jest rok 2016 (może już 2018).
Kolejna część przygód naszego ulubionego Agenta JKM - „No time to die” - szykuje się powoli do powstania.
Pub niedawno przeszedł gruntowną renowację - aż pachnie nowością - a dzięki wspaniałej lokalizacji i rozległemu tarasowi z widokiem na Tamizę, łatwo można zrozumieć, dlaczego ten tradycyjny londyński pub wpadł w oko…
Właśnie, komu mógł wpaść w oko?
Może producentom - Barbarze Broccoli i Michaelowi G. Wilsonowi którzy wpadli tu na piwo? Gdyż trzeba też wiedzieć, że lśniący bar serwuje szereg piw komercyjnych (w tym heineken 0,07%!) i rzemieślniczych, w tym Camden Hells Lager, Founders All Day IPA i Beavertown's Neck Oil Session IPA.
Wyobraźni okiem widzimy jak po nabyciu po pincie złocistego trunku, siadają na zewnątrz, biorą po solidnym, zimnym łyku i zachwycają się widokiem.
A być może, by zachować chłodną głowę, zajęli się jedynie oranżadą w przestronną oranżerii?
Lub to sam Cary Fukunaga wpadł tu na tradycyjne „chips und fisch”, a kiedy zasiadł przy Stole Kapitana tak zauroczył się wnętrzem co to „w pełni odzwierciedla swoją nazwę z wyraźnym wyczuciem przebywania na pokładzie wielkiego starego statku - dobrze, że zacumowanego i nie buja” iż wyjść szybko nie chciał.
Tego… niestety już się nie dowiemy.
Wiemy natomiast, że bezwzględnie komuś "od nich" tam ten „lokal” bardzo wpadł w oko, bo z nagła propozycja padła:
-Hej Managerze tego przybytku, fajna jest ta miejscówka nad wyraz, z klimatem iście Angielskim, widokiem zaiste anielskim, i w Londynie jest, a my tu, za rogiem, o tam o, będziemy się kręcić, bo film będziemy kręcić. Jest taki pomysł: może nakręcimy tu kilka scen do naszego nowego odcinka z przygodami?
-A czyimi przygodami?
-A może znasz. Bonda. Jamesa Bonda. Agenta Jej Mości.
Manager tego przybytku, jak już go docucili po chwilowym odcięciu tlenu - no i jak padał z wrażenia to zwadził główką o bar - w podskokach i osobiście pobiegł, przez całe miasto - do General Managementu, Zarządu czy innego Kogoś od Tych Spraw.
Przybiega zdyszany i mówi: Bo… Bo… Bo… sz, ale się zziajałem. Bo… Bo… Bonda będą kręcić, u Nas! W The Old Ship Hammersmith! Cóż za nobilitacja, cóż za honor, zaszczyt!
I darmowa na świat reklama - ale o tym milczał, przecież każdy to wie, czyż nie?
Mam biec co tchu z powrotem, i że „tak” im rzec?
Dyrektor zakręcił wąsa, zakręcił „bursztynem” w szkle, zadumał się i mówi:
-Polityka naszej firmy nie zezwala na takie dile... no i tyle. Nie zgadzamy się na kręcenie i wyvorzytwyanie komercyjne naszych pubów. Tak więc mówię ci - Nie będzie u nas tego movie. Wracaj tam i powiedz im, że sorry ale No time to deal!
I tak właśnie, dobra, być może niektóre elementy tej opowieści są z lekka fabularyzowane „No time to die” nie kręcono we wnętrzach Old Ship Hammersmith.
Skąd to wiem?
Niestety, o tym, że Managerem tym był mój brat nie mogę niestety powiedzieć, musiałbym Was potem po cichu anihilować.
Takie TajnoAgnackie zasady, nie ma na to rady.
Widokówka
Wyobraża sobie nie wiadomo co, „postawić” się szefowi niby nie umie, do mamy zapomina zaglądać.
Pewnie nawet kwiatków nie podlewa!
Koniec końców okazuje się, że to ściema jest.
Suma summarum nie dość iż załatwia, z ręką w kieszeni, klasowego Szarego Zabójcę, z całej tej „wycieczki” - całonocnego clubbingu (od jazzowych po super-techno) wychodzi żywcem, to jeszcze zdobywa główną nagrodę - rękę prawniczki cud księżniczki.
Znaczy się - jest szansa, że będą ze sobą chodzić.
Zanim jednak do tego dojedzie, nasz protagonista jeździ - jako taksówkarz. Jest precyzyjny jak „szwajcar”, wygadany niczym handlowiec, a cartopografię swego miasta zna jakby był po Geografii na UJ-ocie.
L.A. [Los Angeles] tym to miastem jest - dlatego, każdemu wiadomo - łatwo to tu nie jest. Przestępczość zorganizowana, niespodziewane korki, złe układy świateł, brak zielonej fali i wilki jakieś na ulicach, prawie Warszawa-Radom.
Czasem bywa „gorąco”, dlatego, kiedy nasz bohater przeżuwa lunch, lub chwile trudne i stresujące przeżywa - poprawia sobie nastrój, uspokaja ciśnienie i koi nerwy wpatrując się w widokówkę.
„Widokówka” - obrazek drukowany, kiedyś, w średniowieczu zwany też „pocztówką” i wysyłany z koloni (często karnych) do rodziny z opisem „kochane pieniążki przyślijcie rodzice”.
Na pocztówce tej (naszego Zakładnika) z widokami co wpływa na niego z mocą psychoanalityka za tysiące dolców, uwidoczniona została wyspa oblana wszelkimi rodzajami morskich błękitów, sama z siebie aż beżowo-biała od piachu jest i zielona od palm co się gną od kokosów i innych haberdzi.
Drukowany raj na życzenie.
Tak, kiedy życie przyciśnie, gdy wszystko idzie tak jak trzeba - tylko nie po naszej myśli, i ujnia z planem ogólnym którego sens nam umyka, albo zwyczajnie tylko się wkurwiłeś ale wiesz, że w tym wieku to już nie wypada bo do wyboru leczenie szybkie ale drogie lub NFZ…, każdy powinien mieć jakąś odskocznię, enklawę. Coś do czego może, do czego musi(!) się odwołać, zatrzymać na chwilę, zapatrzyć i policzyć do dziesięciu, załapać oddech, dokonać szybkiego resetu systemu białkowego… by dalej żyć.
Inaczej NFZ.
Ja, jak każdy, również mam swoją widokówkę, ale póki co, jadę sobie spokojnie i nie muszę jej stosować.
Co prawda już z daleka, we wstecznych, zobaczyłem tę zieloną żabkę, co zgrabnymi, szybkimi i precyzyjnymi skokami, ale zupełnie idiotycznie, przepycha się do przodu. No debil, bo - droga wąska, wakacji koniec, samochodów po horyzont - nic mu to nie da. Pozostaję jednak spokojny, zrelaksowany i przygotowany. Przecież nie będę się z takich powodów stresował i restartował, musiałbym, na tych naszych swojskich, country drogach, robić to ciągle.
Gdzie bym wtedy dojechał?
Na NFZ, a potem to już tylko Bytom.
„A jedź sobie pa jacu, do zobaczenia na najbliższych światach”, niefortunnie, kiedy był na mojej wysokości układ kart na jezdni uległ lekkiej zmianie.
Nikt, nawet najlepszy pogromca tylnonapędowej, 18-letniej acz gorącej Bawarki z podTescowych asfaltów, nie jest nieomylny. Gdy przyszła moja kolej „do golenia” (razem z trzema tymi za mną już łykniętymi), właśnie wtedy kiedy brał nas zgrabnym bez-kierunkowskaz-owym manewrem, z naprzeciwka, na drodze, pojawił się Niespodziewany Nowy Gracz.
No kto by pomyślał, że od przodu też jeżdżą pojazdy, i jak jest lekko faliście to może nawet nie być ich widać.
Cóż, tak czasem bywa na drogach typu jednojezdniowa-dwukierunkowa-pionowo-falista, czasem czegoś nie widać.
Teraz jednak było już widać jedno - niestety to, że za chwilę będzie czołówka.
Przyhamowałem - bo cóż miałem zrobić(?) - tak żeby ten mistrz taniego wydechu zdążył się wbić przede mnie zamiast w pojazd z naprzeciwka. Siet, nasz pogromca upalonych parkingów w tym samym czasie, też na to wpadł - że ni uja, nie zdąży - i również przyhamował.
Cóż za koincydencja, synchronizacja, no co za zgarnie!
Niczym drift synchroniczny.
Dobra… bo czas na drodze się nie wlecze tak jak podczas pisania, skoro on hamuje - to przyspieszam, w tym układzie niech się zmieści choć za maną, bo „kruca bomba mało casu”
A on na to… to samo!
Nosz, że tak to delikatnie ujmę - kurwa!
Nic Mi_ już nie zostało innego - skoro synchron to synchron - ja w prawo, i on w prawo, Gracz z Naprzeciwka lekko w lewo, jakoś poszło! Zmieściliśmy się we trzech, gdyż nie ma takiej rury której się nie da przetkać.
Kiedy zielona bawarka na charakterystycznie oryginalnych gumach, każda o różnym zużyciu i przeznaczeniu, niezrażona i zupełnie bezrefleksyjnie, zniknęła z przodu, ja uruchomiłem procedurę „widokówka” obniżającą wewnątrzorganowe ciśnienia do poziomu morza.
Jak zawsze wyobraziłem sobie góry.
Nad nimi cudownie błękitne, przetykane gdzieniegdzie białymi cumulusami, niebo.
Na skalnych, szpiczastych niczym iglice pałaców, szczytach, skrzy się w słońcu nieskazitelny śnieg.
Niżej, oślepiająca biel przechodzi w szarości bazaltów, by po chwili wpaść w objęcia sosnowo leśnej zieleni.
Stoję tu, nad brzegiem jeziora tak czystego, tak przejrzystego i tak spokojnego, że można w nim zobaczyć na własne oczy swą duszę. Nad głową szybują olbrzymie chyba orły (a, nie znam się), a ich krzyk tylko podkreśla tę ciszę i wszechobecny spokój!
Atmosfera mi się udziela.
Odliczam, oddycham, uspokajam się…
Zanurzam dłonie w spokojną jeziora toń i trzymam je pod wodą która przyjemnie schładza też mi_umysł… Już jestem wyluzowany, zrelaksowany uśmiecham się.
Woda zawsze mnie uspokaja!
Dlatego z lubością patrzę, wpatruję się w jej bezmiar, i przez tę jak kryształ czystą, polodowcową wodę, dokładnie widzę swe dłonie… oraz twarz tego gnoja z bemki którego nimi elegancko sobie podtapiam.
Biwakowa Pomoc Sąsiedzka
California jest od 35 lat stałym elementem gamy Volkswagena. Wszystko zaczęło się w 1988 roku od pierwszego modelu California, który powstał na bazie T3. W nowym kamperze pomysł na samochód nie uległ zmianie - w dalszym ciągu opiera się na podwójnej koncepcji auta do codziennego użytku, które w ciągu minuty można przekształcić w kamper…
Nie będę opisywał, kto ciekaw ten sobie znajdzie lepsze niż mój. Ja skupię się na użytkowaniu takiego sprzętu, bo to nie jest sprawa ani prosta, ani zabawna, a czasem, to aż żal patrzeć jak się człowiek męczy.
Spotkałem takiego na campingu, gdzieś tam, hen, w południowych rejonach naszego kontynentu.
Przyjechał właśnie swoim Volkswagenem Transporterem Callifornia - tą genialną wariacją na temat campera.
Wygląda jak dostawczak, prowadzi się jak osobówka tylko lepiej, bo wyżej siedzisz, wjedzie wszędzie tam, gdzie campera nie wpuszczą, a w środku ma dość miejsca, żeby 4 osobowa ekipo-rodzina mogła koczować dłuższy czas w campingowych warunkach gdzieś na rubieżach.
Podnoszony dach tworzy sypialnię, obrotowe fotele - jadalnię, a wbudowana kuchenka, zlew i lodówka - kuchnię.
Pojazd w sam raz dla zgrabnej rodziny czy zgranej ekipy, a on?PrzyBył sam!
Zaparkował obok mnie, tzn. nas równo i schludnie na przydzielonym mu kawałku kamienistego, nierównego gruntu. Terenu, przez który potrafią się przebić tylko fachowcy Brusa Willisa z Armagedonu, zaprawieni w bojach wiertacze głębinowi lub nauczeni doświadczeniem, zaopatrzeni w młoty pneumatyczne posiadacze namiotów, którzy już raz tu byli, reszta - bez szans.
Gdy wieje Bora - uwierz - w namiocie nieprzybitym co najmniej na głębokości roponośne linami do cumowania tankowców jesteś zgubiony.
Odfruwasz razem z dobytkiem, a potem, przez kilka dni trwa ogólnocampingowa wymiana sprzętów, które przyleciały znikąd.
Ale mniejsza z tym, na razie nie wieje.
Zresztą... On w tym swoim wozie nie musiał się tym martwić.
Rozłożył stolik i krzesełko, ustawił daszek, otworzył piwo i zabrał się na poważnie za wypoczynek.
Wieczorem zrobił sobie kolację, ale wcześniej poszedł popływać, wyskoczył do obozowego sklepiku, był widziany w najbliższej pizzerii, coś poczytał, gdzieś się przeszedł, pojeździł na rowerze.
I wszędzie sam!
Biedactwo.
Żal mi się zrobiło. Taki samotny w takich pięknych okolicznościach przyrody.
Szkoda tak, bo ani do kogo gęby otworzyć, ani z kim się piwa napić… A tym czasem u mnie, radosne:
-Tato, tato jak chcę nad morze!
-Tato, tato, a ja nie chcę, ja na basen!
-A ja bym się wybrała do miasta…
O czym to ja tu? A tak… Ani z kim się piwa napić, pośmiać czy zamienić sło...
-Tato, tato, ja chcę naleśniki!
-A ja nie chcę, idźmy na pizzę!
-A ja nie zjem owoców morza!
Co? ...Sło?…, Y… no tak - sło wa. Siedzi taki, na pewno, smętnie sam, czyta książki, słucha muzyki, z braku opcji jeździ na rowerze, wszędzie i ciągle sam.
No, naprawdę, aż żal patrzeć.
-Tato, tato, nudzi mi się!
-A on się nie chce ze mną bawić!
-Ja nie zmywam tych przypalonych garnków!
Ech... Dopiero jak zobaczysz kogoś takiego, porównasz sobie, wtedy wiesz jaką wartością są ludzie bliscy, rodzina…
-Ja chcę bajkę o Chauderze!
-A ja chcę film z Asterixem!
-A ja komedię.
W końcu stwierdziłem, że trzeba coś zrobić, naprawdę nie mogłem już spokojnie na to patrzeć. Znowu samotnie zabrał się do kolejnego zimnego piwa. I co?
Znowu będzie je tak sam pił, czytając z nudów książkę?
Nie, nie mogłem na to pozwolić! Wstałem i zdecydowanym krokiem poszedłem do niego.
Zagadałem przyjaźnie po campingowo-sąsiedzku-angielsko-niemiecku i zapytałem, czy by się -kurwa- może nie chciał - no błagam!- ze mną zamienić.
Pliz, chociaż na parę godzin!