Historie czają się wszędzie…


Historie czają się wszędzie…
Po krótkim pościgu kierowca został zatrzymany. Nie bardzo jak miał uciekać poprzez te, pełne zakrętów, wąskie uliczki, więc pościg „made in poland” nie trwał długo.
Być może do pościgu wcale by nie doszło, ale jak się jedzie 120 w terenie zabudowanym…
Poproszony o prawo jazdy, nasz bohater z przekąsem wymamrotał, iż nie ma.
- Nie ma przy sobie?
- Nie ma wcale, bo mu zabrali, dożywotnio jakby… Ale czuje się niewinny.
- Ach, to dlatego uciekał?
No... nie bardzo. Uciekał, bo wiedząc, że ma dożywotnio odebrane prawo jazdy za jazdę po alkoholu, jechał… po alkoholu.
Ale dlaczego jadąc z nadmierną prędkością, bez uprawnień, po alkoholu, wiózł ze sobą „swoją kobietę” w ciąży?
Tego już się tu nie dowiemy.
Ciężko w to uwierzyć, mimo że nie takie rzeczy się w internecie widziało, jednak są jakieś granice głupoty.
I pewnie bym w to nie uwierzył, gdyby nie to, iż tę historię opowiedziała mi, z rozbrajającą prostotą, pewna pani.
Taka zwykła, prosta, leciwa już dama, która sama by tego nie wymyśliła. Ponieważ jednak ten nasz „bohater specjalnej troski” był jej sąsiadem (czas przeszły będzie już chyba chwilowo uzasadniony), to i wiedzę o tym pierwszorzędnie idiotycznym numerze, z pierwszej sąsiedzkiej ręki miała.
Dowiedziałem się o tej sztuczce jak zwykle, przypadkiem.
Wystarczy wyjść z domu, a historie sypią się same, ot być czujnym, uważnym, i już…
… Jechałem, a sznur pojazdów przede mną ciągnął się zgodnym, powolnym rytmem.
Mimo że droga na tym odcinku długa i prosta, to wąska jest, pełna przejść dla pieszych (1500 zł, 15 punktów karnych), zgubnych ograniczeń prędkości (taryfikator zależnie od przekroczenia), zdradliwych zasadzek, w których zasadzają się służby kryptonim POLICJA (Poszukiwacze Okoliczności Licznych Inkasacji Cennych Jednostek i Aktywów), więc nie bardzo było gdzie wyprzedzać.
W dodatku, wiało, temperatura w okolicach zera, widoczność umiarkowana, a czy we Włodawie przybyło, to nie wiadomo.
Nie było tu sensu majstrować przy sprzęgle i manetkach kierunkowskazów, i silić się na przyspieszające o ułamki sekund wyprzedzanki.
Wiedziałem, bo znam tę drogę, że ta długa prosta kończy się po jakichś 5 kilometrach rondem i nerwowe skoki, wymuszanie, rozpychanie się na drodze, zakończy się dokładnie tak samo, jak zwykła karawanowa jazda.
Kiedy tak tym konwojem jechaliśmy, już z daleka (jak na te warunki) ją zobaczyłem.
Stała na nieosłoniętym, zaznaczonym tylko słupem, przystanku. Przy zatoczce stała i machała.
Pewnie wszyscy myśleli, że im po przyjacielsku i z nudów tak macha, bo nikt nie brał tego machania na poważnie.
Jakby brał, to by zabrał.
Kiedy się zbliżałem, pomyślałem (teraz już bez sarkazmu, pewnie tak jak wszyscy wcześniej) -tyle tu aut, ktoś ją zaraz zabierze — i też obojętnie miałem pojechać dalej, po czym, sam nie wiem czym tknięty, zajechałem w zatokę i ją zabrałem.
Starsza pani, taka już malutka, żylasta, schudnie jak do kościoła ubrana, lekko zmarznięta do „gminy” jechała — o tam, wie pan, od ronda w prawo, ale na autobus się spóźniła, to dziękuje, że zabrałem.
-No wiem, od ronda w prawo, ale to są jeszcze ze trzy kilometry do miasteczka — pomyślałem, wiem, bo ciut znam tę okolicę.
Czasu wiele nie było, ale zdążyła mi opowiedzieć historyjkę o „życiowo zaradnym inaczej” sąsiedzie, która wydała mi się tak nieprawdopodobna, że aż się uśmiechnąłem.
Cóż, jak sobie pościelesz...
Ledwie skoczyła opowiadać, skończyła się i nasza wspólna droga. Tylko że jak tu wysiądzie, bo ja jadę prosto — dumałem- to ma jeszcze 3 kilosy z buta do „gminy”.
Podzieliłem się z nią tą uwagą, i że może jest tu jakiś autobus, busik czy cusik, bo pogoda słaba.
-Och, to naprawdę nie problem, już przejdzie się chętnie, teraz to ma blisko, a przecież nogę to aż pół roku temu załamała i już się ładnie zrosło...
Jeszcze się w głos śmiałem, kiedy podwoziłem ją do tego „gmina”.

Pulp nonFiction


„– Czyj to motor?

– To nie motor, to Chopper
– Czyj to Chopper?
– Zeda – Kto to jest Zed?
– Zed zszedł, kochanie, Zed zszedł”

Ostatnio miałem okazję jechać pojazdem w 100% elektrycznym.
Tak wypakowanym użytecznymi „musthawe” funkcjami, że o połowie z nich nigdy się nie dowiesz, a z większości nigdy nie skorzystasz.
Tak mądre mądrością swych systemów Si, przewidujące setkami czujników, w 100% poinformowane dzięki łączności z siecią, że tylko czekać aż lekceważąco przestaną słuchać głupiutkiego białka (pewnie jeszcze słuchają tylko dlatego, że ktoś musi im wsadzić wtyczkę). 
Nowe samochody, wypakowane elektroniką po dach z perowskitów, oparte na niewidzianej magii elektryczności, krzemie, sztucznych inteligencjach, systemach operacyjnych i superECOmatreiałach wytworzonych z przetworzonych Ecomateriałów - 100% recycling, kojarzą mi się ze smartwachami.

Smartzegarek ubierasz na rękę, i już. Od ręki masz dostęp do wszelkiej wiedzy na temat swego zdrowa, jakości powietrza w Suchej, temperatury w Bogocie, pilnych wiadomości pogrupowanych w zgrabne stosy, możesz słuchać muzyki, płacić za drinki, rozmywać jak Agent… dyskretnymi wibracji informowany o wszelkich ultraważnych tu i teraz zmianach w Addis-Abebie. 
Dziesiątki tarcz, w setkach opcji kolorystycznych do wyboru, pasek koniecznie z recyclingu…
Tylko naładuj wieczorem baterię, bo jak zapomnisz, pojutrze to wszystko to będzie na nic.

Fajne, użyteczne, funkcjonalne, przydatne - wiem, bo mam.
Kiedy nie działa jest tylko nieładnym, czarnym, zupełnie bezsensownym kawałkiem ciężkiej pracy połączonej z pierwiastkami ziem rzadkich plus wysokoenergetycznie odzyskane materiały z jemu podobnych.

Bezpłciowo bezcharakterne, bezprądowo bezużyteczne i bezsieciowo niepotrzebne - mam, to wiem.
Możesz takiego nienaładowanego jebnąć w kąt, w 5 minut zapomnisz, że kiedykolwiek miałeś.

Te nowe samochody wydaja się takie same. Póki jest prąd, naładowane, systemy informatyczne w nich aktualne, krzem nie zardzewiał, chipy się nie popaliły, a wiązki jeszcze przenoszą energię - można korzystać.
Posłuży, i to jak!
Są pięknie wyknonne, system Entertaimennt daje basem po nerach, masaże robią robotę, „dziesiątki tarcz, w setkach opcji kolorystycznych do wyboru, pasek koniecznie z recyclingu…
Tylko naładuj wieczorem baterię, bo jak zapomnisz, pojutrze to wszystko to będzie na nic.”

Tak właśnie kojarzą mi się nowoczesne smarty - bezpłciowo, bezcharakteru, stuprocentowo użytkowe.
Można, ba - trzeba korzystać.
Do czasu, dość krótkiego. Po zużyciu bez sentymentu przetworzyć.

Inaczej jest ze starszymi samochodami, zegarkami… Nie smart rzeczami.
Robionymi by służyły latami, by działały nawet bez magicznej łatki od informatyka i dawki życiodajnej energia układu ładunków elektrycznych.
Mechaniczne - oparte o proste prawa mechaniki - które jakimś cudem zadziałały nawet kiedy zapomniałeś naładować baterię.
Nie miały petryliarda funkcji skumulowanych w jednym uniwersalnym urządzeniu, ale do tego do czego je stworzono - służyły.
A jak już nie dawały rady, należało je zostawić, gdzieś postawić, i na nie patrząc, we wspomnieniach, tych dobrych, się pławić. 

Po latach swej wiernej służy osiągały status sentymentalno-magiczny nośnika historii.
By nie zapomnieć.
Przedmiotów o które warto zadbać, należy szanować, które dobrze jest mieć, z szacunkiem i pietyzmem trzymać bo dostałeś je od ojca.

"Ten zegarek. Pierwszy kupił go twój pradziadek podczas pierwszej wojny światowej, w małym sklepiku w Knoxville, w stanie Tennessee. To był jeden z pierwszych zegarków na rękę. Przedtem używano zegarków kieszonkowych. […]. Twój pradziadek nosił go codziennie przez calutką wojnę. Kiedy zakończył służbę, wrócił do twojej prababci, zdjął zegarek i włożył do puszki po kawie i zegarek tam sobie leżał, aż pewnego dnia ojczyzna wezwała twego dziadka Dane'a, by jechał za morze i walczył z Niemcami. Tym razem była to druga wojna światowa. Twój pradziadek podarował swojemu synowi zegarek na szczęście. Ale Dane miał mniej szczęścia niż ojciec. Był w piechocie morskiej i poległ wraz z towarzyszami broni w bitwie o Wake Island. Twój dziadek stanął w obliczu śmierci, wiedział o tym. Żaden z tych dzielnych chłopców nie łudził się nadzieją. Na trzy dni przed atakiem Japończyków dziadek poprosił strzelca z samolotu transportowego, niejakiego Winockiego – człowieka, którego widział po raz pierwszy w życiu – poprosił go o zawiezienie złotego zegarka jego maleńkiemu synkowi, którego nie zdążył zobaczyć. Trzy dni później twój dziadek nie żył, ale Winocki dotrzymał słowa. Po wojnie pojechał do domu twojej babci i wręczył maleńkiemu chłopcu złoty zegarek po ojcu. […]Ten zegarek. Twój tata miał go na ręku, kiedy go zestrzelili nad Hanoi. Trafił do wietnamskiego obozu jenieckiego. Wiedział, że żółtki na pewno skonfiskują mu zegarek… że mu go odbiorą. Ale wiedział też, że to ty powinieneś go otrzymać. Nie mógł pozwolić, by żółte łapska tknęły dziedzictwo jego synka. Więc schował zegarek w jedynym pewnym schowku: we własnej dupie. Przez pięć długich lat nosił zegarek w dupie, a umierając na czerwonkę przekazał go mnie. I… przez dwa lata ukrywałem ten kawał metalu we własnej dupie. Wreszcie, po siedmiu latach, odesłano mnie do domu. Mały człowieczku, przywożę ci zegarek ojca"

Wszystko ładnie i dla ludzi, ale…Trzymałbyś smartwatch dla syna „we własnej dupie”? 

Mistrzowskie Jeansy


Mistrz sztuk walki Jean-Claude Van Damme, w filmie dokumentalnym „Krwawy Sport”, o sobie samym, zaprezentował obłędną sztukę, technikę czy może umiejętność, szlifowany latami i przekazywany tylko z mistrza na syna tajemny cios Ubij-Te-CeGłe.
Polega on na tym, że uderzając miażdżysz nadgarstkiem cegłę. 
Niby nic takiego, co to jest zmiażdżyć cegłę, są o tym całe miliony filmików na tik-toku.
Lecz Van Damme nie byłby mistrzem i nie zostałby dopuszczony do zawodów „Krwawy Sport” gdzieś w starożytnych katakąbach Hąk-Kągu gdyby rozbijła cegły tak po prostu.
On musiał rozbić cegłę, tak, no pewnie, ale… tę na spodzie stosu!
-Ok, dobra, spoko, dalej to jest nic takiego - pomyśli ktoś sobie - rozbijam po kolei te z wierzchu aż odpadnę tę pod spodem, i o co to halo?
I tym właśnie odróżnia się Mistrza od amatorka.
Mistrz Van nie rozbija każdej po kolei cegły siłą swej dłoni, to jest dla tikotokowych leszczy barowych.
Nasz Mistrz rozbija cegłę - i tyko tę spodnią cegłę - swoją skumulowaną do wielkości mikro czarnej dziury, skoncentrowaną jak kot w kuwecie energią siły woli.
Nie ma ucieczki przed energią Dim-mach!
Tak, są tacy mistrzowie co po latach, dziesiątkach lat morderczego treningu, emanują wewnętrzną siłą, czymś nieuchwytnym i niezgłębialnym, czymś czego nie widać, a jest.
Tacy nie walczą z amatorami, gdyż ich jeden (mistrzów, nie amatorów!) nieostrożny ruch małego palca w bucie, wibracja powietrza spowodowana, jego przez mistrza, wciąganiem, mogła by być katastrofalaną, w skutkach śmiertelną dla zwykłego zjadacza suszi i bigosu.
Kiedy dwóch Mistrzów staje w szranki, co właściwie się nie zdarza, ale ok, załóżmy, że przy jakimś nieprawdopodobnym splocie wypadków spotykają się na jednej macie, by stoczyć pojedynek, zaczyna dziać się magia.
Pierwszy z Mistrzów już dawno temu osiągnął takie mistrzostwo, że jego czarny pas zrobił się biały.
Przeważnie danów jest 10, dlatego on musiał go sobie przyznać sam, bo ma 16.
Podobno potrafi zamieniać energię kosmiczną w standardowe pustaki, a budowane z nich budynki nie potrzebują zaprawy. Powstrzyma trzęsienie ziemi naciskiem stopy (dlatego trzęsienia czekają aż jedzie na urlop), a kiedy złapał w swoim ogrodzie Jasia co mu kradł jabłka, to tak go ścisnął za jajka, że Jaś na zadane pytanie: mów ktoś ty? przemówił, że jest Jasiem Niemową... No bo od urodzenia był niemową.
Drugi z naszych Mistrzów potrafi ładować akumulatory wzrokiem, w związku z czym prowadzi dobrze prosperującym kramik w cichej i spokojnej dzielnicy Jokohamy, a od czasu do czasu pomaga też elektronom w CERN osiągać prędkości relatywistyczne.
Kiedy tacy dwaj arcymistrzowie przystępują do walki, świat wokół nich zamiera.
Są tak skoncentrowani, że zapominają o publice i 60 tysiącach sprzedanych biletów. Są w innej galaktyce, już nie wiedzą co było ustalone w kontrakcie, i że na biletach zachęcano: „Dwóch Arcymistrzów stoczy Arcybój. Podwójne salta, potrójne aksle, ciosy z półobrotu, kopnięcia z wyskoku, techniki z filmów walki, walki jak z baletu i inne niesamowite balety gwarantowane. Popcorn dla drugiej osoby 50% taniej”.
Stojąc naprzeciw siebie, widzą tylko cel i wiedzą, że jednej nawet minimikroruch może przesądzić o przegranej.
Jeden zbyt głęboki oddech da przeciwnikowi pretekst do wyprowadzenia morderczego, kończącego walkę ciosu.
Są na tak odległym od naszego poziomie samoświadomości i zaawansowania, że jedyne czym odważają się ruszyć jest niewidoczny ruch brwią.
Stojąc niczym kamienni tytani, ci spiżowi wojownicy czekają na błąd przeciwnika…
Owszem, jest też szansa, że z powodu swego zaawansowanego wieku czekają któremu pierwszemu zachce się sikać.
Z tym przecież nikt nie wygra, a żaden z nich nie może sobie pozwolić na przegraną.
Ale o tym nigdy się nie dowiemy, bo z szacunku, po 3 runach po 3 minuty stania naprzeciwko siebie, sędzia zasądza remis.
Publika jest trochę zawiedziona, ale co ona tam wie!
Dano temu miałem zaszczyt i możliwość trenować z takim arcymistrzami, a cząsteczki ich zajebistoci poprzez dyfuzję przeniknęły też we mnie.
Było ich trzech: Nisza Jama, Fudżi Góra i Tom oBose.
Potem przez jakiś czas musiałem chodzić w pewnej odległości od ulicy, bo kierowcy w smochodach bali się przejeżdżać obok mnie z powodu, że jak nagle wtargnę na ulicę to szkoda całkowita nieunikniona.
W okolicach lotnisk nosiłem czapkę z daszkiem by piloci porażeni mą zajebistością nie zwalali się bez czucia i nieprzytomni na wolanty.
Wtedy też, w myśl zasady: albo masz kasę albo marsz pod post - po raz kolejny przyszło się Mi przeprowadzać. 
Na nowej chacie w której udzielono nam schronienia, też pełnej mistrzów ale trochę innych sztuk i kultury, jeden z mieszkańców, jakiś impresario/manager/dyrektor artystyczny (czy jak go tam zwać) Wielkiego Mistrza Kabareciarza, kiedy dowiedział się o moich arcymistrzowskich umiejętnościach walki, na chwilę z wrażenia stracił przytomność.
Kiedy jakoś doszedł do siebie, zaraz po podaniu mu soli, cytryny i tequili, poderwał się na równe nogi, gdyż…
On Intensywnie trenował karate, dlatego natychmiast poprosił mnie o sparing!
A ja, no cóż… Wiadomo jak jest - trzeba przecież pomagać maluczkim, pokazać się od dobrej strony na nowej miejscówce, jasno wskazać kto tu teraz rządzi, i zaproponował stówę - zgodziłem się. 
Kiedy stanęliśmy naprzeciwko siebie w ringu czyli w salonie, pozostałem wyluzowany, spokojny, pewny siebie… Bosz… Ileż tysięcy takich walki już się stoczyło!
Nawet nie muszę się rozgrzewać - miejsca tu mało, to będzie szybka i bolesna lekcja - no ale… chłopcze, jest takie góralskie przysłowie „jak się nie wydupcys, to się nie naucys”.
W dodatku zaczął śmiesznie podskakiwać - rany co za amator - robić dziwne nibyuniki, wypady z nogi na nogę, i w bok, rozgrzewka głowy, przeskok, zmiany jakieś tempa - no dobra, ale to bez sensu, on jest na tak niskim poziomie, że dobra, oszczędzę go.
Gdyż powiadał pan: Amatorów, być może przyszłych kolegów, współspaczy, współbiesiadników, wypożyczaczy pralek i stówki do pierwszego, nie można traktować zbyt brutalnie.
Postanowiłem zamiast 250% użyć jedynie 127% swej mocy. 
Stałem spokojnie kiedy on tańczył, stałem i czekałem na TEN moment.
A kiedy nadszedł wyprowadziłem - niby od niechcenia - ale kto się zna, ten wie, że mocarny, pierwszy, a jak się na tym znam, a znam się - finalny ruch.
Dostawienie nogi zakrocznej do wykrocznej, kolano w górę, lekki obrót na - osadzonej pewnie niczym kolumna wiaduktu - nodze, energia z biodra i wyprowadzenia kopnięcia w twarz.
Smagniecie niczym biczem.
Szybkie, potężne, śmiertelnie niebezpieczne.
Kiedy cała ta doskonale oliwna machina ruszyła usłyszałem jeszcze tylko gdzieś z publiki histeryczne „Boże, on go zabije!”
Dalej sprawy potoczyły się już same i bardzo szybko: nasz amator musiał się chyba na czymś poślizgnąć, gdyż nie ma inaczej możliwości żeby unikną „pocałunku śmierdzi” mej nogi.
Kiedy ma gibka i wygimnastykowana kończyna przechodziła mu nad głową, poczułem jak - moje kupione na kredyt hipotetyczny, sprowadzane z zagranicy, prosto z komisu, mało używane (tylko do kościoła), drugi właściciel, poszanowane (Niemiec płakał jak sprzedawał) jeansy - puszczają w kroku!
W dodatku, moja potworna siła w duecie z tą obrotową, po nienapotkaniu i niezmiażdżeniu twarzy przeciwnika, poniosła mnie dalej.
Na szczęście - uff! - meblościanka która stała obok okazała się solidną PRLowską produkcją. To nie jakieś importowane gówno - ta nie puściła!
Po nieuniknionym przywaleniu w nią nogą, kiedy nawet odrobina politury nie odprysła, upadałem na kolana i zdążyłem jeszcze wyprowadzić z głębi trzewi gromki okrzyk: OSZ KURWA! a sparingpartner, zupełnie niechcący, bo przecież nie mógł tego zrobić inaczej niż przypadkiem - cudownie prostym ciosem gyaku-tsuki, z podstawowej zenkutsu-dachi, prosto i idealnie, no, może trochę w dół, przysunął mi w nerkę.
Wbrew przewidywaniom publiki, jednak nie zabił!
Co za cienias, gdyby był Mistrzem a nie takim leszczem, to by przewidział, że podczas konfiguracji i produkcji przewidująco otrzymałem nerki dwie!
A tak, tylko tydzień płakałem jak sikałem. 
Ech ci amatorzy!

Nie ma takiego miasta – Lądyn


„– Nie ma takiego miasta – Lądyn! Jest Lądek, Lądek-Zdrój, tak...
– Ale Londyn – miasto w Anglii.
– To co mi pan nic nie mówi?!
– No mówię pani właśnie.
– To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna.”
Był czas, że byłem cichym, spokojnym, wycofanym typem.
A im więcej trenowałem tym bardziej taki byłem.
Trzymałem się na uboczu, nie wadziłem nikomu, chyba że trzeba było dostać lub spuścić łomot (zależnie od okoliczności, tego się wcześniej nigdy nie wie) to wzywano Mi.
I w takich to okolicznościach Londujemy sobie kiedyś w całym tym " Lądyn"Londynie. 
Impreza jakaś jest akurat, ludzi dużo, ja nicniemówiąco-małomówny, taki ubocznie małoobecny.
Zapatrzony w okno, zdziwiony, że tu dwa krany do jednej wody i w drugą stronę jeżdżą samochody, stałem sobie z boku i dumałem nad upadkiem najpierw Imperiów, potem Cywilizacji, a Ludzkości na koniec.
Ale, jak to na każdej imprezie, zawsze trafi się ktoś, kto wie wszystko, zna wszystkich, dusza towarzystwa, dziadek dobra rada…
Taki WodziRyj.
Do każdego się radośnie dopnie, każdemu udzieli ciętej riposty, lub rady, gdyż wie najlepiej, a szczególnie bryluje jak się z lekka nabombluje, lub czymś innym zdopinguje.
Wtedy nie ma zmiłuj, nikomu nie podaruje.
Nawet tym co podarowali jemu. 
Nie przeszkadzając nic nikomu, gdyż jako się już rzekło, mówiłem wtedy nic, siedziałem grzecznie i coś piłem, ale, no cóż, po kilku "setkach", w sposób naturalny, nadeszła moja kolej.
WodziRyj skupił swe radosne oblicze na mej cichej osobie. 
Już wcześniej miałem go kurewa dość, ale co tam, niech sobie brzęczy.
Siłą spokoju go z pokoju przecież nie wyprowadzę.
Teraz sytuacja ciut się zmieniła, gdyż stałem się obiektem jego alkoholowych westchnień. 
Wcześniej - Jak on do wszyskich - to ja nic. 
Póżniej - Jak on do każdego z osobna - to ja nadal nic. 
Ale Teraz - jak on do mnie, to ja - skupiłem się w sobie, sięgnąłem w głąb głowy i w końcu mówię:
-Kolego, ja w przeciwieństwie do ciebie nie znam się na niczym, niczego ciekawego w życiu nie robiłem, nie mam dobrych rad ani ciętych ripost, a jedyne czego się nauczyłem to okrzyku…
-Okrzyku?
-No tak, wiesz, trenowałem sztuki walki, byłem dość słaby w te klocki, dlatego jedyne czego się tam nauczyłem, to właśnie okrzyku…
-A to ciekawe. Jakiego? Może zademonstrujesz?
-Dobrze, proszę bardzo: SPIER DA LAJ!