„NIEZWYKLE POWAŻNE OSTRZEŻENIE: (wydrukowane na oddzielnej kartce, czerwonymi literami na żółtym tle). Jeśli nie jesteś inteligentny jak Karl Friedrich Gauss, przenikliwy jak półślepy pucybut z Kalkuty, twardy jak generał William Tecumseh Sherman, bogaty jak królowa Anglii, odporny emocjonalnie jak kibic drużyny Red Sox i ogólnie zdolny do radzenia sobie jak przeciętny dowódca atomowego okrętu podwodnego, nigdy nie wolno ci zbliżać się do tego dokumentu. Należy pozbyć się go w sposób odpowiedni dla silnie radioaktywnych odpadów, a następnie skontaktować się z kwalifikowanym chirurgiem w celu amputacji rąk na wysokości łokci oraz wyłupienia gałek ocznych. W razie zignorowania tego ostrzeżenia, dalej czytasz na własne ryzyko - z całą pewnością stracisz wszystko, co posiadasz, i przeżyjesz ostatnie dni swego życia, opędzając się od rojów termitów w kolonii dla trędowatych w delcie Missisipi.
Czytasz dalej?
Świetnie.
Teraz, wystraszywszy cieniasów, możemy przejść do konkretów.”
W przedszkolach na Grenlandii, przedszkolanki mające charaktery zahartowanych wojną sowieckich spadochroniarzy zamkniętych w ciałach zwykłych opiekunek do dzieci, kiedy wychodzą ze szkrabami poza obrębów murów i zasieków przedszkolnych na codzienny spacer, muszą mieć ze sobą obowiązkowo, strzelbę.
Dlaczego? O tym dowiemy się póżniej.
Teraz, teraz opowiem, o majstersztyku, pod każdym względem - marketingowym, dochodowym, wizerunkowym… o zasięgu globalnym Majster Sztyku!
Kto by pomyślał, że to co od lat, w pewnym momencie niepowstrzymaną falą tsunami zalewa cały świat, zaczęło się tak niepozornie?
Że z jednej małej przypadkowej franczyzy i z jednego dnia, zrobią się dwa miesiące twardej walki bez pardonu i bontonu.
W różnych kolorach, konfiguracjach, wzorach i przeznaczeniu występujące odmiany, permutacje, face liftingi, opcje i podtypy nie do zliczenia.
Cóż, fakt, na ten sukces fermy trolli pracują cały rok, ale to w listopadzie zaczyna się prawdziwy amok.
Nie 6-go następnego miesiąca, a 2-go! goł! goł! listopada, zaraz po uprzątnięciu zniczy zegar odpala swoje nieubłagane tik-tok.
Wtedy właśnie, część brygad przez większość roku zajęta działaniami porządkowymi, edukacyjnymi, przygotowawczymi i odwykiem, zostaje przekierowana do działu marketingu, i na paczkarnię.
Machina rusza. Teraz liczy się każdy dzień, każda godzina i każdy grosz.
Na szczęście od momentu kiedy niemal każdy na świecie ma smartphon, oliwienie trybów tej maszynki jest prostsze i o niebo efektywniejsze.
Ludzkość podpięta pod „system pamięci transakcyjnej” zwany Google’em który przeprogramowuje nam ośrodki mózgu, do tej pory przechowujące fakty lokalnie; teraz w tych obwodach zapamiętywane są kryteria wyszukiwania, zapewniające zdalny dostęp do rozproszonej bazy danych, stała się łatwa do formowania niczym plastelina.
I o to chodzi - zyski rosną!
-Kiedyś było inaczej, ciężej - wspomina jeden z najstarszych pracowników - pamietam, kiedy nie działało się globalnie, nie dało się tak masowo wpływać na ludzkość. Byliśmy małą, zapyziałą, lokalną faremką. Działaliśmy na małą skalę, w sferze naszej monokultury. Siermiężnie, z mozołem, momentami na krawędzi przetrwania. Tu wszędzie są pustki, ludzi mało. Zima trwa z pół roku chyba, weź i kręć biznes w takich warunkach!
Oj, często było krucho jak na wiosennym lodzie. Większą część roku bezrobocie, zasiłki z pośredniaka i picie.
Szefu jednak nie odpuścił, zawziął się… i jak w końcu poszło!
Tak, teraz to jest działalność globalna! Wchodzimy na egzotyczne rynki, Japonia, Aborygeni i Pigmeje już są nasi. Amazonka już dawno padła, oceniamy możliwości Antarktyki.
Wszyscy się pod nas podpinają, wykupują franczyzy, każda okazja jest dobra.
Premie, nagrody, bonusy, i tyle dobra, że już nie wiadomo gdzie to wszystko składować. Idziemy więc w bitcoin. Szefu to ma łeb na karku, zmajstrował machinę prima sort.
A zaczęło się niepozornie i jak zwykle przypadkowo.
Chociaż… czy są przypadki?
„Szefu” nasz bohater, teraz - Nieśmiertelny Kropowłaściciel, RedBarą, Sztafaż Franczyz, Ceremonii Obdarowania Mistrz, Wszelkiego Dobra Dostarczyciel, Niszczyciel Planet - kiedyś był zwykłym wieśniakiem.
Typowym, zrośniętym, zajebiście znudzonym, podatnym na alkohol i depresję Finlandem… tym… Fińczykiem… no Finem był On.
Żył sam, ale nie czuł się samotny gdyż miał swą finkę, flintę i flaszkę.
Nastała zima, a zimy tutaj to chyba z pół roku trwają, tamta znamienna, przed globalnym ciepleniem, kiedy jeszcze nikt nie wiedział, że ma być ciepło, była wyjątkowo ostra.
Nasz bohater siedział, czytał dzieła zebrane (na podpałkę) Eskimosków i Etrusków i pił.
I byłby się chyba zapił na śmierć w tej mroźnej Finlandii, z nudów finlandią przy tej lekturze, oraz nagłego frasunku. Jakiś nieznany a straszny ZUS mu usiadł na rachunku, i… ściąga mu jakieś zaległe składki (co samo w sobie jest bardzo ciekawą sytuacja, gdyż się okazało, że całe to „Zus” zajmuje ludziom dobra teraz, na poczet ich przyszłego dobra. Reasumując, kminiąc i próbując to zrozumować: rabując ludzi doprowadzają ich do bankructwa aktualnie, a robią to po to żeby zapewnić im godziwą opiekę medyczną i emeryturę później.
Oj tak, są na świecie tęgie głowy, że ho ho!).
Wracając… zapiłby się gdyby nie list.
Z nagła, gdy był już na krawędzi zapicia, otrzymał list z propozycją współpracy.
Najlepsze jest to, że list nie był do niego.
Na fermę obok był i zdaje się (sądząc po adresie) że tam też na chybił trafił został adresowany "Laponia, Finlandia, 4 ferma na prawo".
Sąsiad pojechał na łowienie ryb w przeręblu, połączone z morsowaniem, od 3 miesięcy go nie ma, „i czy mógłby potwierdzić odbiór, czy zostawić aviso”?
Potwierdził więc, rzucił lista na stół i zapomniał.
Zresztą, i tak by tego nie przeczytał, raz że przecież nie do niego, no i doskonale władał finką i fińskim (co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że nie był węgrem), ale list był zagraniczny.
Pech, albo szczęście dla świata, że list po zalaniu herbatą, rozkleił się mu, a w środku okazało się, że wiadomość jest przewidująco - rysunkowa.
Nagryzmolona jakaś mapa, wyrysowana prośba i zaproszenie do współpracy.
Szefu też się po tej lekturze rozkleił.
Po wielu miesiącach siedzenia, picia i jedzenia, był ckliwym i zarośniętym po uszy (najbliższy fryzjer ma swój salon jakieś 1,5 tys. km na południe i trzeba się umawiać telefonicznie, a terminy jak do neurochirurga) grubasem z dużymi brakami w uzębieniu.
Po trzymiesięcznym oczekiwaniu na adresata, już wiedział - fiszowanie z morsowaniem zamieniło się Białych Niedźwiedzi ucztowanie.
Widocznie sąsiad nie zabrał strzelby.
Dlatego właśnie przedszkolanki na Grenlandii chodzą na spacery, nawet te krótkie, z bronią i białą, i długą (Powaga).
Nudził się setnie od dawna ten nasz Fin. Zima, ciemno i zimno, i najgorsze - wóda się skończyła… Postanowił: a dobra, co mu tam, może się ruszy, rozrusza, zrzuci sadła, a uzupełni wikt i opierunek przy okazji.
Zaprzągł sanie (śniegi i lody, a drogowcy jak zwykle zaskoczeni), włączył ssanie, zwalił się na nie i ruszył.
Na miejsce, wg schematycznego rysunku niby mapy rysowanego kredką, dotarł o czasie, ale w nocy.
Im bardziej na południe jechał, tym robiło się cieplej, zdjął więc swoje futro i trochę głupio - ale dobra - jest noc i nikt nie widzi, pozostał więc w swojej, gustownie czerwonej pidżamie (lubieżnik i ladaco z niego był nie lada, ale trzeba typa zrozumieć: ciemna zima co pół roku trwa, nikt nie widzi, co sobie będzie flirtu sam ze sobą żałował.
Nam trzeba się cieszyć, że to nie stringi!).
Jest już na miejscu, ciemna noc, puka w drzwi, nie otwiera nikt.
Wkurwił się… tyle jazdy na nic?
Tyle zachodu na południe z pólnocnego wschodu, i po co?
Do jutra czekać nie zamierza, raz, że szkoda czasu, a dwa - ciepło ucieka, i ta pidżama…
„O wiem, są okna!
Nie, kurde, też pozamykane”.
On, typowy człowiek północy przybyły tu o północy, dumny jest i duma co zrobić, bo nie zwykł łatwo odpuszczać. W dodatku niby prosty, ale przedsiębiorczy był jak Handlowiec z Bazaru Dziesięciolecia.
Duma: co zrobiłby u siebie gdyby poszedł się odlać za chałupę, zatrzasnął po pijaku klucze, a okna zasypane bo świeżo nawiało? Co by zrobił?
Władowałby się przez komin!
Tak też zrobił, wlazł… na dach i spadł przez komin.
Gdy już był w środku, a w domu zapanowała szaro-popiołowa cisza, zostawił tego wyrzeźbionego ręcznie własnoręcznie finką konika (co prawda to fakt, zamówienie było na kucyka, ale weź… kur… niech spiera…. skąd ja mu wezmę w Laponii kucyka jak mamy tylko renifery!?).
Kiedy zostawiał swej reki dzieło, zobaczył w pomieszczeniu kilka innych całkiem ciekawych dzieł. Zabranie walającego się wora na kominkowy węgiel, spakowanie tego wszystkiego cu zamen und tu geder do tego wora i odwrót… to już była fraszka dla naszego przedsiębiorczego ptaszka.
Nie widział on, że był za wypiekami (na święta) obeserwowanym.
Ktoś go widział, a raczej to co po ciemku, w szarej mgle kominowej sadzy udało się zobaczyć.
Małe rozdziawione oczka co list napisały i czekały, widziały!
Czyli, że… „No tak, może nie kucyk, ale jest koń! Marzenia więc się spełniają!”
Oczywiście po lekkiej modyfikacji i dopasowaniu do rzeczywistości!
Plotka, jak wirus, niczym wiral, lawiną poszła w świat.
A potem wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie.
Nim nasz Czerwony Przezkomin Wchodzący pozbył się fantów u pasera, zanim kupił najbardziej potrzebne na północy (wóda i ogórki) produkty, i wrócił do swej wiernej chaty, listy i w kurwieni listonosze, w ilościach hurtowych, tłoczyli się pod drzwiami.
Cóż było robić? Zatrudnił te wszystkie kręcone się po okolicy lumpy, na wyprzedaży kupił im jednakowe zielone kubraczki, przejął dobrowolnie, bez ich woli, okoliczne fermy trolli, i nie ma, że boli.
Zaczęli działać.
Dzieci dostawały co tam, plus-minus, sobie zażyczyły (a dzieci… jak to dzieci… mimo, że kochane to naiwne są, z byle czego się ucieszą, nawet kiedy w liście o co innego prosiły jedwabiście).
A ich rodzice…?
Przecież nie mogą sie przyznać swym szalenie szczęśliwym szkrabom, że przy okazji dostawy prezentu, z domu zginęły dzieła sztuki, kosztowności, obligacje, waluta, sprzęt hi-fi, a czasem kiełbasa z lodówki i ogórki ze spiżarki.
Przecież szczęście dziecka najwyższą wartością i wszystkie dzieci nasz są!
Tak się kręci biznesy… a nie, że jakieś Misie i niby „prawdziwe pieniądze robi się na drogich, słomianych inwestycjach”.
Czas Świętego Mikołaja nadchodzi, nieubłaganie.
Wszelki opór jest daremny.
The Fin.