Fin


„NIEZWYKLE POWAŻNE OSTRZEŻENIE: (wydrukowane na oddzielnej kartce, czerwonymi literami na żółtym tle). Jeśli nie jesteś inteligentny jak Karl Friedrich Gauss, przenikliwy jak półślepy pucybut z Kalkuty, twardy jak generał William Tecumseh Sherman, bogaty jak królowa Anglii, odporny emocjonalnie jak kibic drużyny Red Sox i ogólnie zdolny do radzenia sobie jak przeciętny dowódca atomowego okrętu podwodnego, nigdy nie wolno ci zbliżać się do tego dokumentu. Należy pozbyć się go w sposób odpowiedni dla silnie radioaktywnych odpadów, a następnie skontaktować się z kwalifikowanym chirurgiem w celu amputacji rąk na wysokości łokci oraz wyłupienia gałek ocznych. W razie zignorowania tego ostrzeżenia, dalej czytasz na własne ryzyko - z całą pewnością stracisz wszystko, co posiadasz, i przeżyjesz ostatnie dni swego życia, opędzając się od rojów termitów w kolonii dla trędowatych w delcie Missisipi.
Czytasz dalej?
Świetnie.
Teraz, wystraszywszy cieniasów, możemy przejść do konkretów.”
W przedszkolach na Grenlandii, przedszkolanki mające charaktery zahartowanych wojną sowieckich spadochroniarzy zamkniętych w ciałach zwykłych opiekunek do dzieci, kiedy wychodzą ze szkrabami poza obrębów murów i zasieków przedszkolnych na codzienny spacer, muszą mieć ze sobą obowiązkowo, strzelbę.
Dlaczego? O tym dowiemy się póżniej.
Teraz, teraz opowiem, o majstersztyku, pod każdym względem - marketingowym, dochodowym, wizerunkowym… o zasięgu globalnym Majster Sztyku!
Kto by pomyślał, że to co od lat, w pewnym momencie niepowstrzymaną falą tsunami zalewa cały świat, zaczęło się tak niepozornie?
Że z jednej małej przypadkowej franczyzy i z jednego dnia, zrobią się dwa miesiące twardej walki bez pardonu i bontonu.
W różnych kolorach, konfiguracjach, wzorach i przeznaczeniu występujące odmiany, permutacje, face liftingi, opcje i podtypy nie do zliczenia.
Cóż, fakt, na ten sukces fermy trolli pracują cały rok, ale to w listopadzie zaczyna się prawdziwy amok.
Nie 6-go następnego miesiąca, a 2-go! goł! goł! listopada, zaraz po uprzątnięciu zniczy zegar odpala swoje nieubłagane tik-tok.
Wtedy właśnie, część brygad przez większość roku zajęta działaniami porządkowymi, edukacyjnymi, przygotowawczymi i odwykiem, zostaje przekierowana do działu marketingu, i na paczkarnię.
Machina rusza. Teraz liczy się każdy dzień, każda godzina i każdy grosz.
Na szczęście od momentu kiedy niemal każdy na świecie ma smartphon, oliwienie trybów tej maszynki jest prostsze i o niebo efektywniejsze.
Ludzkość podpięta pod „system pamięci transakcyjnej” zwany Google’em który przeprogramowuje nam ośrodki mózgu, do tej pory przechowujące fakty lokalnie; teraz w tych obwodach zapamiętywane są kryteria wyszukiwania, zapewniające zdalny dostęp do rozproszonej bazy danych, stała się łatwa do formowania niczym plastelina.
I o to chodzi - zyski rosną!
-Kiedyś było inaczej, ciężej - wspomina jeden z najstarszych pracowników - pamietam, kiedy nie działało się globalnie, nie dało się tak masowo wpływać na ludzkość. Byliśmy małą, zapyziałą, lokalną faremką. Działaliśmy na małą skalę, w sferze naszej monokultury. Siermiężnie, z mozołem, momentami na krawędzi przetrwania. Tu wszędzie są pustki, ludzi mało. Zima trwa z pół roku chyba, weź i kręć biznes w takich warunkach!
Oj, często było krucho jak na wiosennym lodzie. Większą część roku bezrobocie, zasiłki z pośredniaka i picie.
Szefu jednak nie odpuścił, zawziął się… i jak w końcu poszło!
Tak, teraz to jest działalność globalna! Wchodzimy na egzotyczne rynki, Japonia, Aborygeni i Pigmeje już są nasi. Amazonka już dawno padła, oceniamy możliwości Antarktyki.
Wszyscy się pod nas podpinają, wykupują franczyzy, każda okazja jest dobra.
Premie, nagrody, bonusy, i tyle dobra, że już nie wiadomo gdzie to wszystko składować. Idziemy więc w bitcoin. Szefu to ma łeb na karku, zmajstrował machinę prima sort.
A zaczęło się niepozornie i jak zwykle przypadkowo.
Chociaż… czy są przypadki?
„Szefu” nasz bohater, teraz - Nieśmiertelny Kropowłaściciel, RedBarą, Sztafaż Franczyz, Ceremonii Obdarowania Mistrz, Wszelkiego Dobra Dostarczyciel, Niszczyciel Planet - kiedyś był zwykłym wieśniakiem.
Typowym, zrośniętym, zajebiście znudzonym, podatnym na alkohol i depresję Finlandem… tym… Fińczykiem… no Finem był On.
Żył sam, ale nie czuł się samotny gdyż miał swą finkę, flintę i flaszkę.
Nastała zima, a zimy tutaj to chyba z pół roku trwają, tamta znamienna, przed globalnym ciepleniem, kiedy jeszcze nikt nie wiedział, że ma być ciepło, była wyjątkowo ostra.
Nasz bohater siedział, czytał dzieła zebrane (na podpałkę) Eskimosków i Etrusków i pił.
I byłby się chyba zapił na śmierć w tej mroźnej Finlandii, z nudów finlandią przy tej lekturze, oraz nagłego frasunku. Jakiś nieznany a straszny ZUS mu usiadł na rachunku, i… ściąga mu jakieś zaległe składki (co samo w sobie jest bardzo ciekawą sytuacja, gdyż się okazało, że całe to „Zus” zajmuje ludziom dobra teraz, na poczet ich przyszłego dobra. Reasumując, kminiąc i próbując to zrozumować: rabując ludzi doprowadzają ich do bankructwa aktualnie, a robią to po to żeby zapewnić im godziwą opiekę medyczną i emeryturę później.
Oj tak, są na świecie tęgie głowy, że ho ho!).
Wracając… zapiłby się gdyby nie list.
Z nagła, gdy był już na krawędzi zapicia, otrzymał list z propozycją współpracy.
Najlepsze jest to, że list nie był do niego.
Na fermę obok był i zdaje się (sądząc po adresie) że tam też na chybił trafił został adresowany "Laponia, Finlandia, 4 ferma na prawo".
Sąsiad pojechał na łowienie ryb w przeręblu, połączone z morsowaniem, od 3 miesięcy go nie ma, „i czy mógłby potwierdzić odbiór, czy zostawić aviso”?
Potwierdził więc, rzucił lista na stół i zapomniał.
Zresztą, i tak by tego nie przeczytał, raz że przecież nie do niego, no i doskonale władał finką i fińskim (co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że nie był węgrem), ale list był zagraniczny.
Pech, albo szczęście dla świata, że list po zalaniu herbatą, rozkleił się mu, a w środku okazało się, że wiadomość jest przewidująco - rysunkowa.
Nagryzmolona jakaś mapa, wyrysowana prośba i zaproszenie do współpracy.
Szefu też się po tej lekturze rozkleił.
Po wielu miesiącach siedzenia, picia i jedzenia, był ckliwym i zarośniętym po uszy (najbliższy fryzjer ma swój salon jakieś 1,5 tys. km na południe i trzeba się umawiać telefonicznie, a terminy jak do neurochirurga) grubasem z dużymi brakami w uzębieniu.
Po trzymiesięcznym oczekiwaniu na adresata, już wiedział - fiszowanie z morsowaniem zamieniło się Białych Niedźwiedzi ucztowanie.
Widocznie sąsiad nie zabrał strzelby.
Dlatego właśnie przedszkolanki na Grenlandii chodzą na spacery, nawet te krótkie, z bronią i białą, i długą (Powaga).
Nudził się setnie od dawna ten nasz Fin. Zima, ciemno i zimno, i najgorsze - wóda się skończyła… Postanowił: a dobra, co mu tam, może się ruszy, rozrusza, zrzuci sadła, a uzupełni wikt i opierunek przy okazji.
Zaprzągł sanie (śniegi i lody, a drogowcy jak zwykle zaskoczeni), włączył ssanie, zwalił się na nie i ruszył.
Na miejsce, wg schematycznego rysunku niby mapy rysowanego kredką, dotarł o czasie, ale w nocy.
Im bardziej na południe jechał, tym robiło się cieplej, zdjął więc swoje futro i trochę głupio - ale dobra - jest noc i nikt nie widzi, pozostał więc w swojej, gustownie czerwonej pidżamie (lubieżnik i ladaco z niego był nie lada, ale trzeba typa zrozumieć: ciemna zima co pół roku trwa, nikt nie widzi, co sobie będzie flirtu sam ze sobą żałował.
Nam trzeba się cieszyć, że to nie stringi!).
Jest już na miejscu, ciemna noc, puka w drzwi, nie otwiera nikt.
Wkurwił się… tyle jazdy na nic?
Tyle zachodu na południe z pólnocnego wschodu, i po co?
Do jutra czekać nie zamierza, raz, że szkoda czasu, a dwa - ciepło ucieka, i ta pidżama…
„O wiem, są okna!
Nie, kurde, też pozamykane”.
On, typowy człowiek północy przybyły tu o północy, dumny jest i duma co zrobić, bo nie zwykł łatwo odpuszczać. W dodatku niby prosty, ale przedsiębiorczy był jak Handlowiec z Bazaru Dziesięciolecia.
Duma: co zrobiłby u siebie gdyby poszedł się odlać za chałupę, zatrzasnął po pijaku klucze, a okna zasypane bo świeżo nawiało? Co by zrobił?
Władowałby się przez komin!
Tak też zrobił, wlazł… na dach i spadł przez komin.
Gdy już był w środku, a w domu zapanowała szaro-popiołowa cisza, zostawił tego wyrzeźbionego ręcznie własnoręcznie finką konika (co prawda to fakt, zamówienie było na kucyka, ale weź… kur… niech spiera…. skąd ja mu wezmę w Laponii kucyka jak mamy tylko renifery!?).
Kiedy zostawiał swej reki dzieło, zobaczył w pomieszczeniu kilka innych całkiem ciekawych dzieł. Zabranie walającego się wora na kominkowy węgiel, spakowanie tego wszystkiego cu zamen und tu geder do tego wora i odwrót… to już była fraszka dla naszego przedsiębiorczego ptaszka.
Nie widział on, że był za wypiekami (na święta) obeserwowanym.
Ktoś go widział, a raczej to co po ciemku, w szarej mgle kominowej sadzy udało się zobaczyć.
Małe rozdziawione oczka co list napisały i czekały, widziały!
Czyli, że… „No tak, może nie kucyk, ale jest koń! Marzenia więc się spełniają!”
Oczywiście po lekkiej modyfikacji i dopasowaniu do rzeczywistości!
Plotka, jak wirus, niczym wiral, lawiną poszła w świat.
A potem wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie.
Nim nasz Czerwony Przezkomin Wchodzący pozbył się fantów u pasera, zanim kupił najbardziej potrzebne na północy (wóda i ogórki) produkty, i wrócił do swej wiernej chaty, listy i w kurwieni listonosze, w ilościach hurtowych, tłoczyli się pod drzwiami.
Cóż było robić? Zatrudnił te wszystkie kręcone się po okolicy lumpy, na wyprzedaży kupił im jednakowe zielone kubraczki, przejął dobrowolnie, bez ich woli, okoliczne fermy trolli, i nie ma, że boli.
Zaczęli działać.
Dzieci dostawały co tam, plus-minus, sobie zażyczyły (a dzieci… jak to dzieci… mimo, że kochane to naiwne są, z byle czego się ucieszą, nawet kiedy w liście o co innego prosiły jedwabiście).
A ich rodzice…?
Przecież nie mogą sie przyznać swym szalenie szczęśliwym szkrabom, że przy okazji dostawy prezentu, z domu zginęły dzieła sztuki, kosztowności, obligacje, waluta, sprzęt hi-fi, a czasem kiełbasa z lodówki i ogórki ze spiżarki.
Przecież szczęście dziecka najwyższą wartością i wszystkie dzieci nasz są!
Tak się kręci biznesy… a nie, że jakieś Misie i niby „prawdziwe pieniądze robi się na drogich, słomianych inwestycjach”.
Czas Świętego Mikołaja nadchodzi, nieubłaganie.
Wszelki opór jest daremny.
The Fin.
________________________________________________________

Myrmidon


Schengen to miasteczko w południowo-wschodnim Luksemburgu.
Leży ono sobie fajnie na styku granic trzech państw - Luksemburga, Niemiec i Francji.
Stała się sławna w 1985 roku, kiedy to na statku Princesse Marie Astrid na rzece Mozeli napisano pewien traktat.
Traktat pod tytułem „Układ z Schengen” traktuje o tym, że Obywatel jednego z aktualnie 27 (ale na pewno już niedługo, bo kto by chciał w tym siedzieć) krajów Unii Europejskiej - instytucji diabolicznej, wymiocie Szatna i Stalina, przedłużeniu Związku Zdradzieckiego, Emanacji Wszystkiego co Złe i Idź Pan W cHuj z Taką Robotą - może swobodnie podróżować po całym tym związku.
Nie wie jakie to błogosławieństwo, ten kto nie stał zimową górską nocą na granicy z Czechosłowacją, czekając 6 godzin w nieogrzewanym autobusie, aż wielmożny WOPISTA się pofatyguje.
I nie mogłeś mu wtedy powiedzieć „Są jakieś granice!”
Przeżyłem takie długie i nerwowe oczekiwanie nie raz i teraz, kiedy o przekroczeniu granicy informuje jedynie operator telefonu komórkowej, nieodmiennie wzbudza to we mnie fascynację, ekscytację oraz kreatywną improwizację naprędce skleconych inwektyw w kierunku kretyńskich kreatur które chcą to zniszczyć...
...Gdzieś w środku tej upadłej i przegranej instutucji, z którą jedno państwo pod postacią szydła potrafiło wygrać aż 1 do 27, jest Droga.
Wiedzie ona z Austrii do... Austrii, i tu taki mały myk: zamiast bujać się na około, nadkładać kilometrów, zasmradzać Alpy swym przeklętym dieslem, można nią, dzięki UzS (Układ z Schengen) ciąć sprawnie i szybko na przeprostki, z tej Austrii do tamtej Austrii przez… znowu trzeba poprzeklinać… przez Germanię!
Na szczęście, przeważnie to nie jest żaden problem. Często nie ma tam tłoku i stoi ona cała opustoszała.
A to dlatego, że wszyscy Niemcy (sam widziałem w Wiadomościach) spiskując i knując atakują opływająca w dostatki i Lidle Polskę.
Tak tam, w okolicach Monachium, jest: pusto, siermiężnie, skromnie i hercliś wilkomen.
Do tego stopnia jest hercliś i wilkomen, że całe grypy terrorystów, jak kiedyś Hunów (tylko na odwrót i bez słoni) atakują tamtędy biedne te Niemcy od południa. Całą dobę.
Właśnie tam, po przekroczeniu Alp wbijają oszalałe ich tabunu na bezbronne tereny, by zająć co lepsze miejscówki pod dworcami i wypełniając wnioski o przydział sutych zapomóg za nicnierobienie, doprowadzać UnioEuropejczyków do upadku.
Niemcom to, od czasu do czasu (poza Kebebami), bardzo nie w smak. Robią więc co jakiś czas lotne blokady tamswych granic.
Stawiają wtedy czołgi i słupki w poprzek autostrady i wyrywkowo zapraszają kierowców do kontroli.
O nie, nie, żadnej chamówy i wywlekania szoferów i szoferek z szoferek. Pełna kulturka, jesteśmy w Środkowej Europie, to nie jest Dziki Zachód czy Barbarzyński Wschód.
Jechałem właśnie tamtędy razem z kolegą, kiedy tym całym „Niemcy” zachciało się urządzić blokadę.
Na prawym pasie ze sto tysięcy tirów, powoli sunąc przed siebie, niczym stado mastodontów na wypasie.
Na lewym, po horyzont, suną pozostałe krnąbrne jednostki które nie mają nic do roboty tylko się bujać po Europie.
A na środku drogi stoją Policaj z grypy Już Ja Cię Terrorysto Wytropię wspomagani GSG 9 der Bundespolizei – Grenzschutzgruppe 9 i wyrywkowo, według klucza znanego tylko wybitnym kryptologom, teoretykom matematykom od poziomu Zdobywca Nobla w górę, lub Fibonacciemu (którego dzisiaj dzień obchodzimy!).
Co jakiś czas jedno z aut poproszone do wyrywkowej kontroli zjeżdża na bok i nie ma, że boli.
Podjeżdżam i… dziwne, przepraszamy ale na boczek zapraszamy.
Zjechałem, a przed maską z miną uprzejmie obojętna stanął mi Człowiek Góra.
Kurde, ten facet co to go łatwiej przeskoczyć (pod warunkiem, że masz tyczkę) niż obejść, przyprawiłby o kompleksy graczy NBA, i to tych największych.
Stoi i mega wyluzowany trzyma palec w okolicach spustu czegoś działopodobnego typu vickers.
W czasie sprawdzania nam (bo jest nas tu dwóch) dokumentów, mam czas żeby się przyjrzeć temu potomkowi Wikinga skrzyżowanego z Goliatem i domieszką Myrmidona.
Uwaga, teraz specjalnie dla Karola (bo zdaje się że lubi takie klimaty) zauważam że: Myrmidon i jego kumple uzbrojeni są, kurwa, po zęby. Jakby mieli zabić kilkadziesiąt osób na tej drodze i tylko po drodze do wychodka, i z powrotem.
Spotkałem już kilku takich paranoików podczas swych podróży i niespecjalnie za nimi przepadam. Takie nastawienie trochę za mało przypomina mi chęć do ugodowych negocjacji. Patrzę na tego Człowieka Czomolungma i sobie dumam: pewnie wypieszczony Heckler & Koch który ma ukryty z tyłu w pasie uwiera go w plecy, zaraz go wyciągnie i wetknie do kieszeni. Ale wtedy uczucie dyskomfortu przeniesie mu się na sztylet Marina Raider, między łopatkami. Do jednego boku ma przypięty standardowy wojskowy pistolet samopowtarzalny Colt, któremu nie dowierza, ale na drugim wzięte z domu wierne Uzi, któremu ufa. Musi więc gdzieś upchnąć to wszystko i jeszcze rozmaite magazynki, ładownice i inne ustrojstwa. Do łydki przytroczył nóż V-44 Gung-ho do karczowania dżungli, dekapitacji wrogów i rozbijania kokosów, oraz krótkolufowego derringera, przyczepionego do drugiej nogi, dla równowagi.
To co widać z przodu u dołu, to chyba tylko granaty w przednich kieszeniach, upchnięte tam jako że pewnie nie planuje kłaść się na brzuchu.
Szybka kontrola, z powodu przepuszczenia naszych dokumentów przez bazy danych Pentagonu i NATO, pobraniu DNA i kilku innych próbek z kilku innych ciekawych miejscówek, odpytaniu w 5 językach i na migi ze znajomości genealogii do 4 pokolenia, przeglądnięciu skoroszytów wydruków listów gończych z ostatnich 30 lat i porównaniu twarzy z bazą danych ostatnich znanych i niezłapanych terrorystów oraz mistrzów miecza, począwszy od Hasana-i Sabbaha, przeciągnęła się do długiej.
No naprawdę, kto to widział tak traktować, przecież na pierwszy rzut oka i od razu widać, że rodowitych Polaków z dziada pradziada Unijczyków Europejczyków!
Kiedy okazało się, że jednak jesteśmy spoko i mogliśmy już oddychać, żyć, jechać i Bon Voyage, zdziwieni i oburzeni w końcu spojrzeliśmy po sobie.
Ja na zarośniętego aż po piwne oczy czarną gęstą brodą i modnie na brązowo (po wakacjach na Malediwach) opalonego kolegę, a on na mnie - nie z lekka skośno i dzikookiego, suto okraszonego siwizną i czarnosiwą brodą smagłego po nartach na lodowcu typa o trudnej do sprecyzowania a wyraźnie widocznej aurze „lepiej mnie nie wkurwiaj.”
No naprawdę... "Ale głupi ci Rzymianie!"*
*Asterix i Obeliks

"Neurofotoreceptoreplotyka"


Jechałem onegdaj z jednym gościem. Jechałem i milczałem, co może wydawać się dziwne, ale czasami przychodzi mi z łatwością. Mam wtedy czasMi żeby wymyślać to co potem tu zrzucam na bezbronnych i niegotowych na wszystko czytelników.
Ja milczałem, on milczał i tak, ciche mijały nam kilometry, gdyż są ludzie z którymi wymowniej się milczy niż mówi. Kiedy dwóch takich się zejdzie to cisza, nawet godzinami - nie kłuje, nie przeszkadza i nie doskwiera.

Oczywiście pod warunkiem, że jest COŚ miedzy nimi.
Bo co to jest NIC? „Nic” to jest flaszka na dwóch!
 
Trasa długą była, ale połykaliśmy ją, kilometr za kilometrem sprawnie, konsekwentnie i ze swadą.
Znaczy się - ja połykałem, bo to ja wiozłem wiezionego.
W pewnym momencie, kiedy pochłaniałem przestrzeń łakomie jak Słowokomczuchy słowa, jadąc lewym pasem, nagle, bez refleksji i widocznego powodu - zwolniłem.
Wykorzystując 140 km na ha i związane z tym opory powietrza, korzystając z doskonałego układu hamulcowego, świetnie wentylowanego dzięki dziurom wyżartym w tarczach - przyhamowałem.
Po sekundochwili, ale nie takiej jak na filmach gdzie każdy ma swoją osobistą prędkości i dowolnie ją sobie zwalnia lub przyśpiesza, tu dla wszystkich jednakowo szybkiej - auto jadące prawym pasem zajechało mi drogę.
Dodam, że zajechało bez zbędnej refleksji, patrzenia, komunikacji, informacji i bez kierunkowskazu.
Zatrąbiłem ostrzegawczo, kiedy energia silnika poszła na produkcję decybeli pół-hiperboliczne łany zbóż w promieniu trzydziestu kilometrów położyły się na ziemi, a setki kilometrów dalej na północ, szwedzki rząd, wciąż z dzwonieniem z uszach, wystosował notę protestacyjną do ambasadora. Przez wiele dni na plaże Bornholmu fale wyrzucały martwe delfiny i wieloryby, a w przepływających nieopodal amerykańskich okrętach podwodnych trzeba było odesłać na rentę inwalidzką krwawiących z uszu operatorów sonaru.
Jednak, gdybym czymś wiedziony, bezwiednie wcześniej nie zwolnił, byłby problem, może nawet duży.
Cała akcja sprowokowała lekkie uniesienie brwi i krótką wymianę zdań typu „skąd wiedziałeś, że tak zrobi?”
Zadumałem się nad tym… Bo… Skąd wiedziałem?
A skąd mam wiedzieć? 
Ciemna materia i ciemna energia to trudne do pojęcia, niewidzialne formy, które wedle współczesnych założeń stanowią około 96 % masy Wszechświata, zostawiając ledwie 4 procenty dla „zwykłej", rozpoznanej przez nas materii i energii która tworzy gwiazdy, planety i wszystko co możemy bezpośrednio obserwować, no i wiedzy o tym wszystkim.
Bazując na powyższym: w sumie… to co my tam wiemy?
Coś poinformowało moją podświadomość. Może to neurofotoreceptoreplotyka, praktyka, albo jakieś inne podprogowe bodźce z których nasz umysł nie zdaje sobie sprawy, lub, bo choć poprzez fotony i nerwy wzrokowe widzi, to jednak potrzeby już nie widzi ta nasza świadomości aby nas o tym informować?
Pijany zawsze wróci do domu, ale nie zawsze wie jak.
Jak wyjaśnić to, że zanim tamten gość z prawej wpadł na pomysł żeby bezpardonowo zajechać Mi_ drogę, ja już o tym wiedziałem? Z wiedzą o Wszechświecie na poziomie 4% cóż można wiedzieć i powiedzieć? 
Może to była inteligencja jakaś emocjonalna, doświadczenie, lub tak zwany Uj Wi Co, Ciemna moja Masa albo Energia jakaś?
Po tej akcji, współpodróżnik zamilkł już permanentnie, a kiedy po wielu godzinach fizjologiczno-filozoficznego milczenia dojechaliśmy na miejsce, odezwał się na odchodnym: Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak jeździł. Pierwszy raz od wielu lat, jadąc jako pasażer nie kierowałem i nie wciskałem hamulca razem z kierowcą!
Ludzki mózg jest niezgłębionym kłębowiskiem energii. Strzelam z łuku z lewej ręki, rzucam nożem prawą, ale piszę obiema tak samo - równie krzywo, koślawo i z takimi błędami, że całe rzesze polonistek latami przechodziły za wcześnie na za długie zwolnienia lekarskie, a prokuratury całego świata prowadziły z tego tytułu śledztwa przeciw mnie, za znęcanie się i zbrodnie przeciw ludzkości. A imiona zapamiętuję kolorami (i nie ma się co śmiać, są tacy co potrafią tańczyć o architekturze).
Ciagle wychodzi przezabawnie, kiedy nie odróżniam Damiana od Daniela, a tego od Dawida. Dla odmiany doskonale mieszam w wazach... y... w wyrazach!
I kiedy trzeba, znaczy się ciągle, używam w pełni słownika niepoprawnej polszczyzny „Wersja druga, poprawiona, Kurwa!”
Ongiś miałem w pracy za „kolegę", takiego oślizgłego typka. Mały, milczący i w nieładzie (wszelkie podobieństwa z kimkolwiek niezamierzone, pewnie wielu jest takich). Czułem podświadomie, że coś z nim jest nie tak. On nie lubił mnie, a ja go vice nie wersal.
Aż kiedyś, kiedy po raz kolejny niemilcząco, za to dobitnie i znacząco, używając pełni polskiego języka, mocno z akcentem na uj, dolę i bać coś skomentowałem, wyraził swoje niezadowolenie z mojego niezacnego zachowania.
Wtedy sobie przypomniałem… Nie, nie jego imię.
Kolor imienia, taki podobny do beżowego-łazienkowego, a przy tej okazji napis który ktoś - kto długo i zatwardziale robił okupację ubikacji - po sobie zostawił.
Chyba szło mu tam do dupy, skoro miał czas by wyryć na drzwiach swym wiernym karambitem napis: „Lepiej być człowiekiem, który głośno przeklina niż małym, cichym skurwysynem”.

Słowa i pistolety


Zanim coś wpadnie Mi_ do głowy, a łatwo nie będzie - na drodze ślisko, niedobite nocne sarenki latają w koło jak pociski, ja_dę/szosuję/szusuję już chyba nawet, na wcale nienówkach wielosezonówkach.
BTW… Kto wymyślił to howno? Fak, na tym, żeby jeździć, to naprawdę trzeba umieć jeździć!
So… zatem, zanim nastąpi „zanim”, zamieszczam cytat który w końcu (chociaż gdzie indziej i z innej okazji zamieszczony) precyzyjnie i w punkt wyjaśnia mi co tu (na Szosach) i po co, się wypisuje.
Cytując Martę Szymczyk:
"Krótkie formy to nie produkt kultury, w której nikt nie ma czasu czytać.
Nie odpowiedź na naszą coraz trudniejszą do pochwycenia uwagę.
Ani też wprawka literacka czy próbka możliwości.
To lek na czytelniczy głód i słowne łakomstwo."
Touche! Trafiony postrzelony.
________________________________________________________

The Hire


Na Cyprze, gdzieś w okolicach południa, jednego z Cyprysów dopadła nagła potrzeba drzemki. Takich sytuacji nie wolno lekce sobie ważyć, należy natychmiast zwolnić, zatrzymać się, przyjąć stosowną pozycję - czule obejmujesz kierownicę, układasz bokiem swe umęczone oblicze na tych objęciach - i oddać się sjeście. I on nie zlekce sobie tego zważył, nie przejął się że jest w pracy, ale pozycję przyjął i zasnął…
Tak jak jechał, tak się zatrzymał, i elegancko, żeby nikomu nie przeszkadzać, połową pojazdu na poboczu, a drugą połową w krzakach zaparkował i uciął sobie drzemkę na środku ronda.
Dzisiaj, o barbarzyńskiej 5.15 w nocy, której to godziny dawniej używano tylko do napadów na państwa ościenne, a teraz do proimprezowych inwazji na McDonalds, jechałem pustymi ulicami, gdy kogoś też dopadła z nagła, potrzeba drzemki nagła, bo kierowca dopadnięty tą potrzebą, jak się już z rozmachem zatrzymał to kilkadziesiąt metrów dalej, i w myśl uświęconej tradycji - częściowo na drodze, a częściowo w fasadzie czyjegoś domu, oraz po ułańsku fantazyjnie - kołami do góry.
Dlaczego to było BMW? A co niby mogłoby to być innego?
Nie rozumiem zupełnie tego fenomenu. BMW to są naprawdę wspaniałe maszyny, stworzone dla ludzi którzy kochają jeździć.
Wychodzi jednak na to, że kochać to mało, trzeba też umieć.
BMW ma dość mocno zszarganą opinię.
Zaczęli filmowi bandyci, pseudomafiozi w czarnych skórach z przykładowego Pruszkowa. Jeździli tymi przysadzistymi czarnymi be-em-ami na ekranach, wyczyniali tam cuda, złoczyniąc.
Patrzyć na to było i śmieszno i straszno, ale się utarło, a paru amatorów wzięło z nich przykład w realu.
Następnie do BMW wsiedli biznesmeni żeby pokazać na co ich stać. I chociaż nie zawsze było ich na nie stać, to dobrze było się w nich pokazać.
A umiejętności i kultura na drodze bardzo często nie szły im w parze z możliwościami lini lizingowych i „osobistom kulturom osobistom”, oraz były odwrotnie proporcjonalne do mocy pod „maskom”.
Narobili dziadostwa na drodze nie raz!
Czas, kilometry oraz ceny zużytych bemek leciały, aż nadeszła pora Miszczuf spod Tesco. Śmigając pojazdami starszymi od siebie, ściągniętymi jako szrot z zagranicy, siali zamęt i zniszczenie nie tylko na pustych placach (bo to coś ma napęd na tył, a miszczuf innym nie jeździ).
To, że takie BMW ma minimum 23 lata i kosztuje mniej niż rower, gdyż jego wartość jest adekwatna do stanu technicznego, to bez znaczenia. I tak wiadomo, że nie ma kasy na naprawy, zresztą… kto by inwestował w taki złom.
Cóż, nie bez powodu to młodzi mężczyźni stanowią większość laureatów Nagrody Darwina za wyeliminowanie z populacji swoich genów w wyjątkowo kreatywny sposób.
Dorzućmy do kompletu nieustające wiadomości o wypadkach na drodze z BMW w roli głównej i już - opinia została ugruntowana.
Nim się obejrzeliśmy, etykieta została - tu mówię z całą Mi_mocą - mocno krzywdząca dla wielu normalnych użytkowników tych M-ega pojazdów.
Te auta są i ładne (chociaż nie ładne co ładne tylko co się komu podoba) i doskonale się nimi jeździ (jeśli się umie i ma gdzie).
Kiedy napęd jest gdzie indziej (z tyłu) niż sterowanie (z przodu), to naprawdę, pomimo wszechobecnych systemów wspomagania „systemów minimalizowania problemów”, trzeba umieć.
Ja, jeśli mowa o BMW, największą słabość mam do M5 i krótkometrażówek „The Hire”.
BMW M5 to diabół, a The Hire z Clivem Owenem, Madonną, Beastie Boys i Guyem Ritchiem i M5 to lektura obowiązkowa (będzie sprawdzian!).
I tak, wędrując kiedyś przez nasz zadziwiający kraj 3 darmowych autostrad i 6 różnych systemów za nie płatności, zobaczyłem duży folder reklamowy:
„DNI OTWARTE! Przyjedź, Wstąp, Zaglądnij! Nie Pożałujesz!
Pojeździsz BMW M-Performance M2, M3, M4 i NAJnowszym M5!
Przewidziano atrakcje, konkursy oraz nagrodę!
Otwieramy we CZWARTEK, ale nie zawracaj dupy rano o CZWARTEJ!”
O kutwa, naplułem do kawy! Naprawdę? Mogę pojeździć M5, nowym BMW M5? Tym skrytotajnym poskramiaczem Subaryn spod świateł?
Jeśli tak, skoro jest okazja żeby pojechać, pojeździć i się przejechać, to pojechałem.
A wcale blisko nie było proszę ja Ciebie!
Kiedy dotarłem na miejsce, widzę, że faktycznie: ludzi dużo, baloniki, ozdópki (o… z cego?) ładne i że mają rozmach, a babeczki też niczego sobie. No, te do jedzenia!
Impreza się kręci, hostessy się kręcą, naród się kręci, lody nie, a pogoda do jazd wymarzona - dzień słoneczny, bez opadów, drogi suche, temperatura umiarkowana, na Sanie ponoć przybyło.
Zacieram ręce z radości: „Oj, będzie jeżdżone, oj, będzie! Bo jeśli ktoś jeszcze nie wie, to ja trochę lubię jeździć!”
Oglądam te całe M2, M3, M4…
Cóż za wspaniałe auta, aż się rwą do jazdy!
Do wyboru: sedany, coupe i sport, taki i siaki, i owaki!
Carbony, Alcantary, Spojely i Slicki.
A M5? - A właśnie, a gdzie M5?!
Coś go nie widać. Ach, no pewnie, że nie!
Przecież to jest nowości, w dodatku rodzynek, czy kogoś to dziwi, że zapewne ktoś, gdzieś, tam - jeździ?
Dzień z „M” trwa, chociaż ja i tak jestem lepszy, ja mam już dzień z M. („M.” kryptonim opresyjny… tfu… operacyjny Mi_żony) i to od wielu lat.
Ale, wracamy na salony.
Gdzie się nie ruszysz, „M”-carsy.
Możesz wsiadać, odpalać, niektóre stoją pod dachem, żaden na dachu, a wiele sztuk gdzieś tam, na zewnątrz się kręci i jeździ i nęci.
Piękne panie stoją po kątach. Jak stare Polonezy opuszczone, porzucone i mocno zazdrosne coś piszą zajadle na smartfonach swymi hybrydami.
Nudzą się jak mopsy i podoba im się raczej średnio, klimatu nie czują zbytnio, no ale przecież musiały przyjść.
Rozgorączkowani panowie tego jednak nie widzą. Ci mają obłęd w oczach i języki przygryzione zaschłymi z wrażenia wargami.
Oni, dla odmiany, pełna ekstaza, poczucie klimatu i wzajemne zrozumienie.
Liczą, ile mogą oddać nerek za wydech rasowany i jak przekonać do zdania sprzętu narzeczoną.
Już dumają, czy jedno płuco może wystarczyć do życia, bo co prawda to fakt, bez takich kutych 21 calowych felg na pewno dłużej żyć się nie uda.
Wszędzie - M, gdzie nie spojrzę - M, a jak spojrzę, też M-power, M-cars, M-design.
Normalnie jak w domu.
Nawet jakieś 760 M-Coś-Tam-Za-Milion stoi sobie majestatycznie na środku.
Ok, wszystko fajnie, ale proszę pana sąda, gdzie jest moje M5?
Gdyż, mimo wszystkie te piękne „M”, dla niego tu jestem, kilka setek km przejechałem żeby się przejechać, to nie pojadę bo chcę pojeździć.
Czas płynie, ale nikt nie wie „chyba gdzieś ktoś pojechał, zaraz ponoć wrócą”. „Pewnie w końcu będzie”. „Jazdy testowe jakieś trwają, intensywne!”
Tak czy siak, tu nie ma, cały czas nie ma. I przepraszamy, ale dokładnie to nie wiemy.
Dzień z M-power mija, a M5 omija mnie.
Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie.
Time Over, dzień się kończy więc postanawiam: koniec tego pieszczenia lakierów, kierownic, i się.
Idę stanowczo zapytać, do recepcji, niech tam zapytają głównego zarządzającego tą imprezą - mistrza ceremonii!
Poszedłem i grzecznie mówię „Przepraszam bardzo, a BMW M5 to gdzie jest?”
-Nie wiemy, bo wie pan, mieliśmy tylko jedno i parę dni temu się sprzedało!
________________________________________________________

Błąd Przeżywalności

 


„Jest początek października roku 1942, a na świecie wszystko się chrzani. Wszędzie naraz, na niewiarygodną skalę. Nie uporządkowałby tego sam Zeus, nawet gdyby zmobilizował kariatydy - powiedział im: “Nieważne, co wam kazaliśmy, zdejmujcie te bagaże i to już”. Świątynie zawalałyby się wszędzie, teleskopowo, a on wszystkie kariatydy, wszystkie najady i driady, które zdołał ściągnąć, wysłałby na bibliotekoznawstwo, dał im zielone daszki na czoło, ubrał w zgrzebne aseksualne mundurki OSWA (Olimpijskich Służb Wsparcia Archiwistycznego), i posłał do pracy na trzy zmiany przy wypełnianiu fi-szek. Wykorzystałby tę słynną kariatydzką spolegliwość przy maszynach Holleritha i czytnikach kart dziurkowanych firmy ETC. Nawet wtedy wciąż brakowałoby mu danych na temat sytuacji. Byłby tak wkurwiony, że nie miałby pojęcia, w których konkretnie zadufanych śmiertelnych walić piorunami ani które modelki i kozy molestować”.

Ano tak było, podczas II wojny światowej Alianci ponosili bardzo duże straty w sprzęcie lotniczym, trudno więc dziwić się Zeusowi iż się lekko denerwował.
Zeus się stroszył, a straty: 
-Mimo wszelkich i wielkich wysiłków Asów wywiadów i Asek wywiadówek.
-Mimo skrupulatnego badania, przez bardzo bystre umysły, uszkodzeń samolotów które z akcji „jako tako” jako tako wracały.
-Mimo wyciągania oczywistych i oczywiście właściwych wniosków i pomimo stosowania ich w praktyce przy pomocy dużych ilości stali i spawarek.
Cały czas były stanowczo zbyt duże.

„Kurde no, co jest?” myśleli Armijni Specjaliści patrząc po sobie i bezradnie rozkładając ręce. Aż nagle, jak Pomysłowego Dobromira uderzyła ich w głowy kulka, z nagła wpadła do banderoli i pod postacią austriackiego matematyka Abraham Walda poprosili o pomoc Naukę.

Nie mylić z Nieukiem, innym współczesnym nam, ostatnio bardzo znanym matematykiem na „A” z kraju także graniczącego z Czecho i Słowacjo.
Abraham był pod ręką, i pomimo że Austria bardzo chętnie skumała się z nazistami, to jednak on wolał pracować dla amerykańskiej grupy badawczej na Columbia University.
Wszystko robił na odwrót. Na szczęście!
Fachura był z niego nie lada, zajmował się modelami równowagi ogólnej Walrasa–Cassela, i po raz pierwszy to właśnie On sformułował słaby aksjomat preferencji ujawnionych!
Jak to brzmi! Cudo! Aż mi się włosy nagłowie mierzwią od samego czytania nagłówków.
-Ej, Mistrzu - mówią do niego - Bądź tu tak miły i weź zbadaj co nie tak robimy? Widzisz, popatrz, o tu na te samoloty. Coś widzisz?
- No patrzę i chyba widzę, że przylatują podziurawione jak durszlak, my je ładnie w tych dziurkowanych miejscach łatamy, solidnie scalamy, stalą wzmacniamy, a to i tak nic nie daje! Lecą na misję i nadal duża ich ilości nie wraca?
-A widzisz! Pomóż, co robimy nie tak, bo jak dalej pójdzie tak to nam sprzętu braknie, o ludziach nie mówiąc! To nie Rosija gdje ludi mnoga.
Kolega Wald potraktował sprawę poważnie, solidnie zbadał uszkodzenia tych samolotów, a że był matematykiem… to wiadomo - jak to on, zaproponował wszystko na odwrót.
I ileś tam dni, a mnóstwo kofeiny, nikotyny i substancji smolistych pózniej… Wydumał co następuje:
Skoro samolot mimo dziur nadal może wrócić do bazy, to te najbardziej podziurawione części samolotu mogą wytrzymać wiele i jeszcze dużo więcej. Trzeba się więc skupić na tych uszkodzeniach tych samolotów co nie wracają!
- Spawacze, porzućcie swe piękne spawarki i słuchajcie - zawołał - Wzmocnijmy elementy samolotów, ale nie te podziurawione, tylko wszystkie pozostałe!
Nakazał dodanie opancerzenia, ale UWAGA - ej tam ostatnia ławka, skupić Mi_ się - do tych części samolotu, które były najmniej podziurawione przez pociski!
Dywersant?
Wydało się że to Szpiegu?
Od razu było wiadomo iż Element to niepewny i wywrotowy?
Bo jak tu nie zwątpić, kiedy hitlerowcy dziurawią skrzydła i kadłub (przecież wyraźnie po dziurach widać!), a ten każe wzmacniać nieuszkodzone elementy typu silnik?
Ale Wald się uparł i mówi, że tak to sobie wykalkulatorował (stąd nazwa na bezlitosne, cyfrowo nieemocjonalne, matematyczne kalkulowanie na chłodno: „kalkulator”).
Cóż mieli z nim zrobić, jak się uparł? "Weź mu daj jak nie mam?" Otóż zrobili jak kazał i okazało się, że utrafił w sedno tarczy.
Wiele uratował ludzkich żyć tym "na odwyrtkę" myśleniem.
Cala ta akcja nazywa się „błędem przeżywalności”, który to błąd polega na opieraniu się w rozumowaniu tylko na dostępnych danych, bez brania pod uwagę tych ukrytych i nieznanych.
A przytaczam go tu gdyż ten błąd logiczny nie tylko wojny i samolotów wojskowych dotyczy.
Nas on, tu i teraz, dotyczy, bo występuje w wielu innych dziedzinach życia, typu biznes, nauka, medycyna, sport, działkownictwo czy zbieractwo.
Po co cały ten przydługi, nudny wstęp?
Z trosk o zdrowie, o rzyć, a może i życie!
Aby uniknąć „błędu przeżywalności” trzeba zawsze pamiętać o pełnym obrazie danych. Nie skupiać się tylko na tych pozytywnych i łatwo dostępnych informacjach, i absolutnie nie można ignorować tych, ukrytych przeważnie przez Wraże Gremia, danych o niepowodzeniach.
Krytycznie należy podchodzić, naciskać należy, dociekać i pytać o źródła.
Jak teraz, kiedy to tak napaliłeś się jak szczerbaty na suchara widząc w internetach same tylko sukcesy, spektakularne powroty, cudowne zdjęcia, opisy pełne ekstatycznego towaru przejęcia, a przecież nie wiesz co ukryły przed tobą wrogie fakcje Producentów Octu czy Dmuchaczy Słoików do Hurtu!
Gdy wchodzisz na te fajne i tajne specjalistyczne forumy na które zostałeś jakimiś cudem wpuszczony (ta… cudem, następny do golenia), kiedy widzisz jak tam obradują wielkie tłumy, a wszyscy żywi oraz szczęśliwi, formułują swe frazy i inne dumy swej obrazy, to bez obrazy, ale zapewne nie wiesz (bo skąd) o tych którzy już tam nie obradują.
Ci co po cichu niczym angielski lord opuścili te przyjazne progi i już ich nie ma.
Patrzysz i gdzie okiem nie rzucisz, widzisz tylko, że wszystko normalnie i pięknie.
Gdy codzień śpiesznie jedziesz do pracy, nie widzisz tej rdzy obsypującej w nieładzie pozostawione na poboczach pojazdy bo od dawna tam stoją porzucone.
Myślisz sobie rozmarzony, że ich właściciele gdzieś tam zażywają, zrywają i doskonale się mają… kiedy ty do roboty wylewać swe poty.
Cóż, mnie to nie dziwi.
Wnioski wyciągasz z danych do jakich Cię dopuszczono, lecz spokojnie, masz przecież Szosy!
Po primo nie napalaj się, nie ostrz noży i zębów, bo już wiesz, że nie masz pełnego do obrazu dostępu.
Po sekundo, jeśli naprawdę chcesz żyć, a przecież na pewno masz po co, jeśli nie chcesz dołączyć do tych milionów w Grupie Nieobecnych Bo Się Dobrze Nie Przygotowali, sprawdzi tu, teraz, już, natychmiast, czy aby na pewno korzystasz z aktualnych źródeł!
Wiem, że nie masz dostępu do utajnionych danych, ale posłuchaj mnie i zacznij choć od podstaw!
Zerknij, bo na pewno tego nie wiedziałeś ale już wiesz:
Została wydany suplement i uzupełnienie, tajna errata taka dla tego mrocznego świata.
Krótko mówiąc: sprawdź czy używasz „Atlasu Grzybów wersja druga poprawiona”.

Konsekwencje niekonsekwencji


 
Są dzieci, które nie usiedzą. Kiedy rysują to chodzą, jak chodzą to biegną, a gdy siedzą to tańczą.
W ławce szkolnej, nie mogąc się ruszać - cierpną i cierpią - co potem objawia się na czole potem, średnią dużo poniżej krajowej i wizytami rodziców u wychowawcy. Ich (wszystkich) zawiedzionymi minami i rzucaniem winą po sobie nawzajem - Czyż inteligencję nie dziedziczy się po mamie? - No, chyba twojej!
A to nie jest niczyja wina, jest to po prostu Inteligencja kinestetyczna która odznacza się dużą potrzebą ruchu i zdobywania wiedzy poprzez praktyczne działanie. Zaangażowania manualnego w wykonywaną pracę, poruszania się podczas uczenia i aktywnością fizyczną (a pójdę się przejść i przy okazji przebiegnę sobie maraton).
Ja byłem (jestem?) właśnie taki - może poza tańcem, gdyż, jeśli taniec to mowa ciała, to moje ciało mówi: Nie.
Jak siędzie to jadę, jak myślę to chodzę, jak chodzę to rozmawiam i… o rany, gdzie to ja wtedy nie byłem!
Ale najgorsze jest to (potem można TO czytać), że najlepiej się Mi_ myśli, wymyśla, rozmawia i rozkminia w trakcie jazdy - jako kierowca - pojazdem.
Trochę to niekonsekwentne, bo jak jadę to przecież siedzę i się nie ruszam, a czasem nawet godzinami!
Ale tak już jest i może jakiś doktór kiedyś to wyjaśni, w bańce nagle mu się rozjaśni, potem wszystkim fenomen ten objaśni, i znowu Nobel.
Lecz póki nie ma Nobla, czas się ruszyć, przyłożyć do badań.
Dość teoretyzowania, jazda z biura na praktykę i prace w terenie.
Ruszam więc na południe, w dół mapy, z Łodzi do Katowic.
Jak się jedzie, ups pardą - płynie, z Łodzi do Katowic?
Nie ma w rzyci nic prostszego!
Sadowisz się nią w fotel, czekasz na południe, ustawisz auto/łódź/okręt dziobem w kierunku słońca, czyli na południe, i cegła na gaz.
Cały czas w dół, cały czas w stronę słońca. Mijasz lewym bokiem Sosnowiec, 2 godziny 18 minut 54 sekundy i jesteś.
Jest tu kolejna, pewna niekonsekwencja: niby jadę w dół (mapy) a jedna pod górkę (w góry).
Ruszam do Katowic, gdyż właśnie tam bardzo trudne spotkanie mam, ale na którym, nadzieją niepłonną pałam - jeśli mój umysł ma coś spłodzić - będę mógł chodzić.
Gdyż o to chodzi, że jak się pozwoli mi wychodzić i nie wyjść ze spokoju, to się zawsze ze mną do czegoś dojdzie.
W aucie nie można niestety chodzić i używać telefonów komórkowych też nie, w przeciwieństwie do możliwości siedzenia i obsługi olbrzymich tabletów udających deski rozdzielcze i podłączonych do nich peryferii w postaci samochodu.
Pozostając w tej logice, z telefonu o małym ekranie korzystać nie można (bo to odciąga uwagę), ale z samochodu o dużym ekranie i to niejednym (wychodzi, że to nie odciąga) już tak.
Konsekwentne i typowe robie z m(n)as debili.
Dobra, z telefonu nie można korzystać, ale za to można z niego rozmawiać (bo to już uwagi nie rozprasza).
Dlatego poza zestawem głośnomówiącym (nie, nie chodzi mi o dwie panie w dialogu siedzące z tylu), mam zestaw słuchawkowy, zapasowy zestaw dodatkowy i naczarnogodzinny blutufowy. 
Dobra, dobra, już jadę, bo warunki dobre, a we Włodawie bez zmian.
Po obraniu kursu na słońce pochłaniam przestrzeń niczym „Niezwyciężony, krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru”.
I mimo, że tak spektakularnie niszczę kolejne parseki trasy, to trasa ta, jak w kosmosie, nudną jest… i się nudzę.
Aż zadzwonił telefon.
Tu dodam, że jak czasem ktoś zadzwoni, to klękajcie narody. Muszę przyznać, są tacy telefoniści, co swoją inteligencją i poruszanym tematem podnoszą mi włos na głowie, a synapsy aż wyją z wysiłku.
Rozmowa z kimś bystrym, kto się nadaje i na podobnych częstotliwościach „nadaje” to wspaniała sprawa. Jak wiadomo z fizyki - nic tak ci nie naelektryzuje obwodów, nie doda ładunku, nie podniesie energii, jak pocieranie się o siebie dwóch ciał. W tym wypadku mózgów.
Zwie się to potocznie „burzą”, bo burzy mury, obala zasady, niszczy teorie i tworzy nowe.
Polega to na przeskakiwaniu elektronów, rozciąganiu synaps, ćwiczeniu istoty szarej poprzez przepływ idei, zagadnień, pomysłów z jednego ciała na drugie.
Czasem, i szkoda, że coraz rzadziej, jest to taki ładunek, że iskry idą jak ze szlifierki, a łuna niczym przy spawaniu w atmosferze argonu.
A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój!
Dlatego właśnie należy wychodzić z domu do knajpy.
Tam stosuje się wspomagająco, specjalne płyny przewodząco-chłodzące, a nie, że teraz otomana bo pozjadałem już wszystkie rozumy i co było w lodówce, jestem sofistą, i tu będę sobie sam przed tv leżał.
W każdym razie… Jadę w dół, c’nie? Do Katowic, kiedy nagle ktoś mi dzwoni.
To był właśnie taki telefon!
Jak mi nie przydzwoni, jak nie zagada, jak nie pobudzi!
A jaka się wywiązała dyskusja!
Taka… że półtorej godziny później, zelektryzowany, z poniesionymi włosami, skrzący niczym uszkodzona przez helikopter linia wysokiego napięcia, ale zajebiście szczęśliwy, zauważam, że nie wiadomo kiedy dojechałem na miejsce!
Ale, ten… Ale co ja robię w Krakowie?

Pantera



Klocki, czy te plastikowe jak Lego i Cobi, gliniane typu cegła i kafelka, albo kamienne z Faraońskiego Chopsasa i Azteckiej Pirámide del paraSol, są niesamowicie wszechstronnie rozwijające i niezwykle absorbująco-uspokajające. Nie ma to jak iść, sobie pójść i na skołatane nerwy położyć glazurę lub złożyć czołg w skali.
Lepsze to nawet od wódy.
U dzieci rozwijają kreatywność, inteligencję, cierpliwość, a przy okazji ich rodzicom pozwalają jakoś przeżyć ten trudny czas (niech im będzie, że „trudny” jeszcze nie wiedzą co później będzie).
Wiadomo, kiedy „pociechy” (co to jak są małe to są takie słodkie, że chciałby się je schrupać, a potem się żałuje, że się tego nie zrobiło) zajmą się chociaż chwilę klockami, młody rodzic może też odetchnąć i w tym czasie zrobić jakieś pranie, coś sobie wyprasować, obiad czy sprzątnie zacząć… swym hobbym codziennym się zająć.
A z kolei dorosłym klocki dają zatrudnienie w fabryce lub kamieniołomie, a potem na budowie w Niemczech i w remontach w Anglii.
Klocki są niezwykle, no totalnie, odjechanym, plastycznym, ograniczonym tylko wyobraźnią budowniczego materiałem ratunkowym. Braknie ci uchwytu na telefon? Zbuduj z klocków. Rękojeść do tonfy? bierz klocki. Abażur, sedes, kieliszek do wódki… Wszystko zbudujesz!
O, weźmy na przykład piramidy egipskie za przykład.
W zamyśle to żadne tam grobowce. No jak grobowce skoro Faraoff (aktualnie „Faraon”, ale do tego dojdziemy) to bóstwo, a te są przecież nieśmiertelne?
Nie, to miały być wypasione pałace dla jednego z drugim Faraoffa kiedy mu się znudzi ten śmiertelny ludzki motłoch.
Miał tam sobie zamieszkać, spędzając wieczną emeryturę (a masz ZeUSie!) przebywać, wałęsać się, czytać poezje, a kiedyś w przyszłości, jako Muminek oprowadzać też turystów.
I co się wydarzyło podczas budowy, że takie wyszło, bo bądźmy poważni, kto uwierzy, że to miało być szpiczaste?
Jest takie, gdyż..
„Bez kamieni nie ma budulca. A bez budulca nie ma pałacu. A bez pałacu… (chwila ciszy) Nie ma pałacu!”
…Zabrakło im budulca, a terminy gonią i krokodyle głodne. Wykazali się więc kreatywnością! Zamiast stawiać wg. klasycznego stylu budowlanki lepianki (czyli w pionie), poszli po skosie i pod kątem (mniej budulca trzeba i nie trzeba tego kryć, a drewno na pustyni w cenie… wiadomo).
Po drodze kreatywni z działu marketingu wmówili Faraoffiemu, że tak jest modniej, na topie, prekursorsko, awangarda, na lata i to przyszłość architektury, i nie budujemy już z tektury.
FaraOff w końcu był na "On" (od tego czasu mówimy już "Faraon"), i tak: i budulca wystarczyło, terminy dotrzymane, premia, oraz brak przykrych - typu rzucenie krokodylom na pożarcie - kar umownych.
Normalnie, to dopiero Kreatyni!
Tak, konstruowanie z klocków wciąga i to do tego stopnia, że kiedy budowałem kolejną gwiezdno-wojenną Gwiazdę Śmierdzi, by nią zaatakować i zrównać z ziemią kilka planet oraz tysiące gatunków, żona musiała aż dwukrotnie chrząknąć by sprowadzić mnie z tej przestrzeni kosmicznej na plantę Ziemia.
Spojrzała na mnie przeciągle, wzorkiem zaczepno-wyzywającym, oblizała wymownie rozdziawione usta, uniosła pytająco „działamy coś” brwi? Zorientowałem się, że młodzież w wieku ząb mleczny już dawno śpi, jest ciemnonoc, jesteśmy tu sami… I co ja na to? Pantera?
Pantera? Będę!
Jak Ryba będę!
Jak Tomi Li Dźons w Ściganym będę!
Uniosłem porozumiewawczo jedną brew „Kobieto, potrzymaj Mi_ piwo i patrz!” 
Podniosłem się ruchem płynnej pantery, a kontynuując te grę wyciągnąłem portfel i pokazałem jej kasę.
Kiedy radośnie, porozumiewawczo i chyba też seksownie pokiwała energicznie głową, że aż jej się włosy w kreatywnym nieładzie rozwiały jak temu z Modern Talking, krokiem sprężystym Różowej Pantery ruszyłem do sypialni.
A ona, po cichutku, poszła za mną.
Ostrożnie, żeby nie psuć naelektryzowanej od napięcia atmosfery, nie zniszczyć delikatnego pełnego feromonów klimatu, no i nie obudzić młodych, otworzyłem drzwi. Po cichu i ciemku wszedłem.
Na szczęście znam ten teren doskonale, sam skręcałem te ebane, jak klocki, meble z ikeji. Znam tu każdy centymetr przestrzeni, oj wiele razy w igraszkach lądowałem na tej tu podłodze.
Przemieszczam się niczym pantera śmieszna… Śnieżna, na polowaniu. Z lekka przegrabiony, łapą macam z przodu, głowa pod kątem, bo kątem oka widzi się w totalnej ciemności… dokładnie tak samo, ale za to nie przydzwonisz w nic nosem.
Mój cel, chociaż ciemno, jest jasny - łóżko. I już go, niczym siwo-czarno pantera, dopadam.
Teraz newralgiczna część, i… mam to.
Udało się?
No ba, kobieto, musowo musiało!
Z tryumfem, ale nadal cicho, odwracam się na pięcie z lekka już rozluźniony.
W ledwie co uchylonych drzwiach, przez prześwit w przytłumionym świetle, widzę filuternie filujące z podziwem oko, a ja śmiało kroczę przed siebie z rękami uniesionymi w geście zwycięstwa.
Nagle sprawy nabierają przyśpieszenia, tempa dużego i wszystko zaczyna się dziać na raz.
Gdy idę, nagle i niechcący wyrywa mi się rześkie - O KURWA! - niczym ryk zranionej pantery… a spod kołder dobiega wielki chichot małych stóp, zaś z okolic drzwi słyszę łoskot zamykanego, niczym zmarnowane okno startowe w NASA, zawiedzionego oka.
-Pantera? - pytam płochliwe z nadzieją płonną.
-Pan..tera? Hmm… raczej Pan później, bo Tera to Pan dzieci uśpi.
Ech, nie zna bólu egzystencji ten, kto w misji zdobycia zęba i podrzucenia kasy, kryptonim „Wzruszek Zębuszek”, nie stanął po ciemku gołą girą na plastikowym klocku.