Dziwny jest ten świat. A tamten — Arrakis — pełen Diun, piachów, pustyń i przypraw… to dopiero!Frank Herbert musiał być po niezłym (i to niejednym) melanżu skoro w połowie XX wieku, kiedy science fiction zdominowane było przez opowieści o przygodach w kosmosie i laserowych bitwach, wziął i sobie napisał „Diunę”. Olał krytyków — z tą jej niemrawą akcją, niechęcią do technologii, umieszczaniu akcji w podtekstach, skupianiu się na przyczynie i konsekwencjach, zamiast na prostym rozwalaniu kosmitów i UFOków — pisał jak chciał.
A kiedy już napisał co miał, pobiegł to wydać.
Z deczka się zdziwił, bo gonił ze swym dziełem od wydawnictwa i ze 23 różnych wydawców musiało mu odrzucić tę powieść, uznając ją za zbyt zagmatwaną, z powolną akcją, nim zrozumiał, że coś tu jest cholera nie tak. Albo z nim, albo z nimi.
Stwierdził, że to jednak z nimi i nie poddał się, aż, koniec końców niejaki Sterling Lanier z wydawnictwa znanego z podręczników motoryzacyjnych uznał, że jednak warto.
Teraz, pewnie ze 100 milionów egzemplarzy później, po ekranizacji z 84 r. z Stingiem której z całym szacunkiem nie mogę oglądać, wychodzi w końcu Druga Część Pierwszej Części filmu o Diunach, Atrydach i Harkonnenach.
Tę oglądać się da, oj, bardzo się da i może gdyby Herbert pisał po włosku spawy potoczyłby się inaczej, i nie trzeba by było tyle czekać?
Gdyż słowa po włosku wyglądają jakby po prostu lepiej.
Weźmy pierwsze z brzegu, proste włoskie „quattroporte”.
Brzmi to jak poezja, niczym nazwa cudownie ekstraordynaryjnej, stworzonej przez mistrza gwizdek Michelin potrawy, którą można spożywać jedynie raz w roku, nad przebiegiem Adriatyku, w którym gwiazdy przeglądają się niczym Boryna w studni z krystalicznie czystą wodą, a świece wspomagane dyskretnym kwileniem kwintetu ze strun, smyczków i harf, dodają całości smoku, wyrafinowania i jakości.
I nigdy nikomu nie przyjdzie do głowy, że „Quattroporte” to nie jest nazwa nowej nominowanej do Nobla potrawy, a zwykłe „Cztery drzwi” od Maserati.
Tak, język włoski potrafi wyczyniać ze słowami cuda i inaczej by do Herberta o depositi di melange, stagionatura, chiaroveggenza czy verme del deserto gadali!
Albo takie, ze stajni Lamborghini Huracan zapożyczone - „Sterrato”. Ktoś by wpadł, że to nie koń w galopie z rozwianymi włosami o zachodzie słońca nad brzegiem Gardy, a jedynie „Droga nieutwardzona”?
Ech, ale może faktycznie lepiej nie znać języków i tylko słuchać — jak większość ludzkości — zamiast treści słów, jedynie ich niezrozumiałego zaśpiewu i rytmicznego bitu?
Może faktycznie tak i lepiej. Wielu artystów lepiej nie rozumieć.
Robić jak Niemcy. Mając na to wszystko wylane, o poczuciu humoru hydrantu, nie bawią się w artkonwenanse, jadą konkretem, bez poezji i romantycznych skojarzeń.
Ot porsze bardzo, pierwszy z brzegu przykład: „911 Dakar".
Ci się nie pitolą w niuanse, jeb kawką o ławkę i już.
Mimo to, cudne z nazwy, niczym doskonały w smaku szczep z jakiejś południowej apelacji win nieprimitvo - „Sterrato” i obdarty ze złudzeń, Senegalski, leżący nad Atlantykiem jakiś zupełnie bez związku - „Dakar”, są sobie podobne.
Oba, gdyby merchandiser miał je ustawiać w hipermarkecie, stawiałby je na najwyższej półce.
Przeznaczone dla znudzonych codziennymi dojazdami na modne pokazy celebrytów, bo ci, sami już nie wiedząc, jak pobudzić, w myśl zasady „nieważne jak, ważne, żeby mówili” masy, zaczynają myśleć, że może warto się pobrudzić.
Udać się w grożące śmiercią lub kalectwem, skrajnie niebezpieczne wyrwanie się ciut za miasto.
Dlatego warto poczynić już pierwsze w tym kierunku ruchu.
A zakup pojazdu, który przetrwa taki właśnie wypad, a przy okazji dada fejmożycie, zasięgokasę, lajkodopaminę jest odpowiednim ruchem. Lambo Sterrato i Porsche Dakar zabudowane plastikowymi nakładkami, obarczone garbem dodatkowych sprzętów, bez których w dziczy celebryta nie przetrwa minuty, mając na przedzie całe baterie dodatkowych lamp, by gdzieś tam, na pustyni, nasz celebryta nie cierpiał z braku dobrego oświetlenia kiedy będzie w pocie czoła pozował do przerażających w swym dzikim wyrazie ujęć prosto na socjale. Mimo że bezwstydnie drogie, spełniają pokładane w nich nadzieje. Takie auta, doskonale przystosowane i skonstruowane do jazdy po bezdrożach, na pewno wspaniale spisują się na pustyni. Do tego chyba zostały nietanio zrobione?
By śmigać po diunach, boksować w piachu, przemierzać kilometr za kilometrem najtrudniejsze tereny, a potem, gdzieś wieczorem, po rozbiciu namiotu, móc grzać się w świetle księżyca, ogniska i halogenów.
Tam, gdzie występuje nie brak sterrato, gdzie dzicz, a w pustynia i w puszcza jest lekturą obowiązkową.
Ciekawe, ile by te pojazdy wytrzymały, jak się sprawowały, i gdzie dojechały, gdyby wysłać je na piaszczystą Arrakis, do czerwi pustyni – tych olbrzymich istot, które pustynne przyprawowe kombajny biorą w kęsach na raz…
Zaraz… Grzać? Ktoś napisał „grzać”?
Bo dziwnym jest ten świat pustyń, diun i piachów, a „grzać” by mi się tu teraz bardzo przydało — dumałem marznąc i o grzaniu marząc.
Postanowiłem przenocować na pustyni, wybrałem się z kilometr za zapyziałe miasteczko, umościłem się przytulnie za wydmą i… Marzłem.
Na pustyni. Tam właśnie, gdzie w dzień słońce swoim termojądrowym paliwem rozwala system, a powodując udary cieplne, przegrzania i nadmiar opalenizny sprowadza ogólną niechęć do pracy fizycznej, by zaraz po siódmej, ledwie zajdzie, a zachodzi szybko, siać mrozem po kościach.
Naprawdę, nie da się tego jakoś wypośrodkować? Taka wielka sztuka pójść trochę na kompromis? Ciut przykręcić termostat w dzień, rozkręcić odrobinę na nocy i gra gitara?
Dziwny jest ten świat — dumałem, kiedy gdzieś przy wydmie przysiady i pompki dla rozgrzewki dymałem, i drżałem, bo mimo że to nie zima, pomimo iż przybyłem tu doskonale przygotowany — w końcu Afryka! - to marzłem.
Może dlatego, że niestety, celebrytą jeszcze nie byłem i nie miałem jakiegoś Sterrato Dakaro Edition pod ręką.
I, mimo że miałem polar, kufajkę puchową, merynosy w ramach bielizny, podwójne skarpety i buty w górę — ot typowy sprzęt na wakacje w Afryce — to, nie no, nie bójmy się wielkich słów — marzłem kurwa strasznie i zamarzłem, choć miejscówkę na nocleg „à la deserto” wybrałem sobie doskonale.
Wiem co mówię, gdyż kiedy po pół nocy wstrząsów dreszczy zimna, z odmrożeniami chyba już na pewno trzeciego stopnia.
…odpływałem na rekreacyjną przejażdżkę łodzią po malowniczej rzece Styks, by za chwilę powoli schodzić do tej nudnej przynęty na turystów — Jaskini Plutona, ale bez zatrzymywania się po drodze, by kupić karty wędkarskie na Jezioro Ognia, a potem na szybkie pierogi „uMarty”…
Umęczony jakoś w końcu zasnąłem, nagle, wraz ze wschodzącymi przenikliwymi promieniami naszej upierdliwej gwiazdy, spłynęło na mnie nagłe rozmrożenie.
A z nim „zerwałem” się obudzony i zobaczyłem, jak obok mnie — hermetycznie zawiniętego w sprzęt alpinistyczny najnowszej generacji, testowany i stosowany na biegunach i misiach polarnych, i ledwie tym przebudzeniem uratowanego z wiecznego zimna — patrzę jak jakichś dwóch lokalnych półnagich dżentelmenów, w luźnych kiedyś chyba białych szatach, raźno i na luzie podnosi się do porannej modlitwy, przy okazji zwijając w zwój dziurawy brezent swój, w którym przytulnie spędzili sobie tu noc. Fremeni cholerni…