Wiele lat, żyjąc w ciągłej traumie i nie mogąc się z niej wyzwolić, chadzałem na premiery kinowe w kamuflażu oraz incognicie. Zwał się on (kamuflażing i incognicing) sumarycznie: „Krzywy Ryj” i polegał na sprytnym omijaniu Pań Bileter.
Latami trenowany, doskonalony, odpicowany, dopracowany został do perfekcji niemal takiej jak w „Rejsie” przez Tyma: „służbowo, na statek”.
Stałem się niezauważalnie-niezatrzymywalny.
A skąd mam wiedzieć(?), predyspozycje może, ogólna życiowa zaradność, a może wygląd nijaki taki, człowieka z twarzy podobnego zupełnie do nikogo?
Kiedyś, na jakiejś kozetce, może komuś się wyjaśni.
W każdym razie, w tym roku przypada 50-ka pewnego filmu.
Filmu który jednego Dżentelmena, podobnie jak wielu innych podczas improwizowanych ulicznych potyczek po tego filmu obejrzeniu, uczynił Nieśmiertelnym.
Tylko że Jego naprawdę, a ich jedynie do pierwszego strzału w ryj.
Nie bez powodu piszę o tym filmie, dzisiaj przypada rocznica nibyśmierci odtwórcy głównej w nim roli - bo Nieśmiertelnego przecież - Brusa Li.
W nawiasie mówiąc, cóż to za niesamowita data: 20 lipca!
Tyle się dzieje, same wspaniałe okazje, jedni nietuzinkowi ludzie się rodzą, inni niby schodzą, a wydarzenia nie z tej ziemi wydarzają!
No, już wtedy, podczas tej premiery, były samoloty, a Człowiek niedawno, tegoż właśnie 20 lipca, wylądował na Księżycu (było ich dwóch, lecz długo tam nie zostali, raptem 21 godzin - posiedzieli, połazili, pokręcili się, ale atmosfera była słaba więc wrócili).
Latały nawet wtedy Concordy - takie dziobate naddźwiękowe nadsamoloty. Latały szybko fest, i dziwne jest, bo technika poszła do przodu, a już nie latają.
Dlaczegóż więc to tak?
Dlategóż, że były tak szybkie iż powodowały kłopoty z rzeczywistością.
Normalnie ją relatywizowały, bo dosłownie tak zapierdalały, że ci co nimi latali przybywali na miejsce za wcześnie i musieli na siebie czekać w poczekalni.
Totalny surrealizm - siedzisz w poczekalni, pijesz kawę i widzisz jak wysiadasz z samolotu!
Trzeba było zamknąć ten projekt gdyż ewidentnie zaburzał czasoprzestrzeń.
Patrz - wychodzisz spóźniony do roboty a przychodzisz przed czasem, i jak tu obliczyć czas wyjścia, przyjścia, dojścia, zajścia i pracy!
I przy takim właśnie poziomie techniki, film ten przełomowy, z bohaterem którego dzisiaj obchodzimy, ciągnął się całe 9 lat nim się przedarł przez Kurtynę Żelazną.
Pewnie ciągnął by się dłużej, ale ta Kurtyna… cóż, znalazł pewnie gdzieś nadżartą przez rdzę dziurę, posmarował czym trzeba komu się należy, i się jakoś przepchał.
Koniec końców nie było już wyjścia, „Wejście Smoka” przyszło i weszło do kin.
W sumie dobrze się złożyło, bo wtedy filmy bywały od lat 18-tu a panie B. pilnowały tego zasadniczo, bez wyjątków i sumienie, miałem więc trochę czasu żeby będąc odrostkiem jakoś dorosnąć do tej magicznie dorosłej liczby.
Siet, ale mimo, że czułem się ze wszech miar i teoretycznie - dorosły, to w praktyce trochę Mi_ do 18u brakowało i było to widać niestety.
I teraz zagwozdka: jak tu zrobić wyjście na „Wejście” jeśli nie mam 18 i wejścia, bo Panie Blietery się nie certolą?
Trzeba dokonać pewnych na zimno skalkulowanych działań aby móc się potem powołać na wyższe, może nawet najwyższe instancje, przy których nawet Bileterom miękną nogi i zemdlone padają na podłogi.
O kurowości naiwności!
1. -Mamo mogę iść na „Wejście Smoka”?
- A idźże…
- O, naprawdę mogę?!
- A idźże Mi_ stąd, nigdy w życiu, to film jest dla dorosłych!
2. Tako to? Nie mam wyjścia, żeby wyjść na „Wejście” trzeba pójść i zadzwonić do ojca.
Wtedy, drogie dzieci (cholerna inflacja), to nie było tak, że wyciągam komórkę „memory fajf, Siara, i wszystko jasne”.
Wtedy, trzeba były się udać z bilonem do „budki”.
Taka zielona, popisana, z wybitymi szybami.
Jest jedna niedaleko, zakosiłem więc bilon z portmonetki od niechętnej sponsorki, idę.
W środku srebrny automat z okrągłą tarczą i cyferkami oraz z urwaną słuchawką.
No to szukamy następnej.
Jest, słuchawka też… nie ma sygnału.
To do następnej gdyż nigdy w życiu nie należy się poddawać.
Jest budka, słuchawka, sygnał, z nerwów zapomniałem wziąć numeru tel. na zakład do ojca, a książki telefonicznej w "budce" - dziwne - nie ma (pewnie ktoś przedsiębiorczy zabrał i zdał na makulaturę, by uzyskać przydział na papier toaletowy pozakolejkowy, lub zużył ją w charakterze wcześniej wzmiankowanego).
Wracam do domu, spisuję przezornie na obu rękach, nie bażancim a chińskim piórem (takie bordowe ze „złotą” skuwką - wyjątek).
Wracam do budki, dzwonię, czekam 15 minut aż ojciec zostanie ściągnięty z terenu i już po 25 minutach:
-Halo?
-Tato, mogę iść na „Wejście Smoka”?
-Możesz…pi…pi…pi…
-Halo? Halo?! Halo tato, jesteś tam?
Nie ma, już poszedł.
Ta Ten To się w tańcu nie pergoli, no ale… jest zgoda!
Wieczorem, czyli po południu, przed 16, ubrany jak struś w Boże Ciało, a przejęty jak spółka na azjatyckim rynku, wychodzę, idę i wchodzę do kina.
„Wchodzę” to taki eufemizm na „zostaję wciągnięty i przeciągnięty przez dziki tłum koneserów bestsellerów, przyszłych mistrzów karate, światowców i ludzi szerokich horyzontów”. Kasa na lewo od wejścia, i już z daleka doskonale czuć tę atmosferę… bo ludzie po robocie umyć się nie mieli czasu.
Poza tym to nie jest dzień kąpielowy, nie sobota, a „old spajsa” się wtedy nie używało na codzień.
Narodu, jak na meczu Ruchu z Realem Madryt, lub jakimś późniejszym „Narodowym” bazarze, miliardy chyba ze dwa.
Bilet albo śmierdź!
Gdy przyciśnięty do szyby - czekając czy wyjdę z tego ambarasu pocięty i razem ze szkłem przez framugi, czy się nie dam i z biletem - dumam nad kruchością szkła i życia, oraz obliczam jaki nacisk powierzchniowy i jak rozłożony spowoduje, że szkło i młody ja jednak pozostaniemy w jednych kawałkach.
Po długiej walce, przemieszczaniu się w stylu „na glonojada” i „po egipsku”(„bo wy wszystko o tak, z profilu”), nieodpuszczeniu i litościwym gówniarza dopuszczeniu, w końcu kupiłem, dostałem, zdobyłem! Mam!
Zostawiam zrozpaczone niedobitki spóźnionych pechowców, tych co jeszcze liczą, że może kupią bilet na 19-tą (nie wiedzą, że może i kupią, może nawet i 19-tą, ale na pewno nie na ten film) i przez lobby pakuję do foyer.
Ech… jest elegancko, glamurowo, wielkoświatowo.
Reszta publiki z chłopo-robotniczą swadą już weszła na salę projekcyjną, tu się w końcu oddycha, smród przemieścił się za nimi.
Pluszowo-welurowe otomany stoją rozłożyście, plakaty z wielkimi produkcjami PRL wiszą naściennie, wykładziny tylko z lekka poprzecierane zaległy u stóp, a story zasłoniete klimatycznie.
Całość tworzy atmos wielkiego, niemal jak z „Poszukiwaczy zaginionej Arki” Story.
Wchodzę w drgawkach adrenaliny, emocji, i młodości… Oj ależ się będzie działo!
-Bilet!
-Proszę
-Ale ten film jest od 18 lat!
-Ale mnie tato puścił!
-Ale co mnie to obchodzi?