Dzień Sexu i Optymizmu

    Dzisiaj gorący Dzień Sexu i Optymizmu, więc, z pełnym optymizmem, dla ochłody, w myśl zasady:
Pesymista mówi - już gorzej być nie może! A optymista na to - może, może…
Przypomnę się, może.
Miałem kiedyś trudną drogową sytuację, od tego czasu zawsze powtarzam: para w aucie to jest bardzo niebezpieczna sprawa i trzeba naprawdę uważać!
Było tak… Wstałem rano, popatrzyłem jednym okiem: a co to tak jasno o tej porze? Wczoraj tu tak nie było. Latarnie nietypowo, optymistycznie, przedwyborczo włączyli?
A nie, skąd, to śnieg spadł i biało się zrobiło jak za dobrych przedcieplarnianych czasów w ferie, kiedy człowiek wracał do domu dopiero jak go w stanie hipotermii odnieśli lepiej izolowani, lub jak ubranie się na nim zmieniło w zbroję od stali twardszą.
Mroźno dziś dość, diesel się stawia zdziwiony, ale po wstępnym podgrzaniu reh reh reh odpala. Zmrożone, jak mojito nad letnim basenem, szyby z lekka przetarte kartą debetową, a wielosezonówki w końcu mogą pokazać na co mnie było stać! Ruszam, tam gdzie kilometrami lasy pochylone i ciężkie od śniegu się ciągną. Taki sobie wybrałem cel na dzisiaj, czyli… standard, bo żeby dotrzeć do autostrady, w kierunku wschodnim, mam drogę krętą, boczną i leśną.
W bonusie dzisiaj pokrytą białą kołdrą, i jak zwykle… drogowcy zaskoczyli zimę.
Jadę tą doskonale nieodśnieżoną drogą. Wszelkie możliwe systemy wspomagania włączyłem, czyli: radio, ręce na kierownicy, kawa i doświadczenie, gdy Nagle!!!
No ok, może nie aż tak nagle, bo jednak powoli brałem ten zakręt, widzę... zaraz, chwila, włożę okulary… Tak! Audi widzę! Takie małe, stoi sobie na zakrętu poboczu. Pewnie na grzyby ktoś przybył.
Tylko dlaczego tak dziwnie to stoi? Śmiesznie tak, na zakręcie, przekrzywione, dziobem w dół z lekka.
Ale grzybowiec-fachowiec! Nie dość, że w zimie na grzyby jeździ (po co innego o świcie do lasu parkować?) to jeszcze krzywo i na za…krę… O ja… cie?!?
Tak sobie myślę bardzo powoli, gdyż jadę powoli, tryby też mi pracują ospale, bo jak już wcześniej wspomniał p. Poniedzielski - największy zanany Mi_ optymista: żebym nie wiem jak wcześniej wstał, to i tak budzę się w południe - a jest to dopiero godzina poranna, niewymowna ze zgrozy, że tak wczesna.
I pewnie pojechałbym dalej, gdyby nie te grzyby. No i kawa. Nawet ja wiem, chociaż nigdy w życiu nie byłem na grzybach, że w zimie źle się ich szuka pod śniegiem i to bez sensu!
Adrenalinowy strzał w kofeinowy system i nagle - bardzo nie zgadza mi się coś też ten sposób parkowania.
W końcu, jak już dotarło do mnie, że to może poślizg był niekontrolowany zakończony w rowie, całym sobą staję na hamulec (ma się ten ABS - Atletyczną Budowę Stopy) i staję, no już już!
Skokami się zatrzymuję, natychmiast z auta wyskakuję, ślizgam się, i lecę - ratować, dzwonić po służby, resuscytację robić, udzielać pierwszych pomocy, zarządzać akcją, kierować ruchem, czy coś.
Bez kurtkim, z jedną komórką w ręce i drugą w głowie, włosie rozwiane, a para z pyska.
Lecę, pędzę - wytrzymaj, nie zamarzaj, myśl o lecie, człowieku!
Ślizgając się na butach, stylem skandynawskim- mieszanym, posuwisto-zwrotnie posuwam, patrzę, i widzę: szyby mocno zaparowane.
A, No tak, do cholery! Wszystko stało się jasne, jechał z zaparowanymi szybami, wyczyścił sobie kółko pięciozłotowej średnicy, nie zauważył, no i ma!
Podchodzę ostrożnie żeby się na końcowym odcinku nie wywalić i już mam łapać za klamkę, kiedy boczna szyba „bzzzyk” - w dół - i wychyla się z lekka, zdyszana głowa młodzieńca, a obok też zdyszana głowa niemłodzieńca i, w rumieńcach swych pąsowych lic, mówią, że spoko, że luz, że na traktor czekają, bo faktycznie jakby ich poniosło i w rów zniosło, a że zimno, to wiadomo, dla rozgrzewki - ćwiczą - no i nuda...
- A, czyli to tak... To ten, ku chwale Ojczyzny! - mówię - Czyńcie co tam czynicie, bo rodaków ubywa.
I Czuwaj! No i pojechałem sobie dalej.
No bo jak aucie para… to nie trio!

Dziewięcioro Wrót

    Zanim Maximus Decimus Meridius zwany dla niepoznaki „Hiszpanem”, dla ziomali z areny „Gladiator”, przeszedł przez Nieuchronne Wrota (Pierwsze) by spotkać się ze swoją rodziną w zaświatach, musiał dokończyć co na ziemi robić zaczął.
A, że dobry był w robieniu mieczem…
Dość powiedzieć, że z głową rąbał, w dodatku kumplował się z Markiem Aureliuszem (Cezar, Imperator, August, Władca Połowy Świata, Filozof, Prekursor Diet w Delegacji i na Placówkach Zagranicznych) i coś tam knuli z demos kracją!
Wyszło że robił to wszystko na tyle dobrze, iż… musiał umrzeć.
Nie zginął jednak - mróz czasem mrozi ostrze - ale i tak, z rycerza został niewolnikiem.
Niektóre znajomości bywają, tak czy owak, kłopotliwe.
Potem, kiedy już wyszło jak dobrze nasz Gladi się naparza, w dodatku musi żyć, i to w niewoli, wnerwił się (teraz to by mu zdiagnozowali lekką depresję i dysleksję) gdyż nie pasował mu ten układ, a zerwać go nie mógł.
Dlatego, w ramach terapii i upustu, jeszcze lepiej wycinał w trójząb - swym wiernym gladiusem - dowolne ilości arenowych przeciwników.
A wszystko to ku uciesze gawiedzi (masowe gusta nigdy nie były zbyt wyrafinowane), i gdy on chciał sobie tylko spokojnie zejść, odejść, przez wrota do wieczności przejść, to nie! przeznaczenie nie pozwala, gdyż ma jakieś swoje plany!
Kiedy, po jednej z takich nierównych walk - całkowicie niesportowo i bez fair play, bo on był Aż jeden a ich Jedynie sześciu - podczas odbierania premii, dowiedział się iż jego aktualny właściciel również znał Cesarza Marka A., aż parsknął śmiechem.
Całe lata kumplował się z Markiem Aureliuszem, gulasz z jednego kotła jedli, po różnych barach mlecznych na rubieżach Cesarstwa pierogi ruskie wsuwali, a jakoś nie przypomina sobie imprezy z tym tu jegomościem. Kręcąc głową, zaśmiał się gromko i z niedowierzaniem zapytał - znałeś Marka Aureliusza?
-Nie mówię, że znałem! Raz go spotkałem kiedy wręczał mi Rudis, symbol wolności gladiatora.
Tak sobie o tym, pozornie bez sensu, przypomniałem kiedy tak tu stoję - niby stare są to dzieje, pewnie gdzieś nawet ze średniowiecza - ale ciut się nudzę, a takoż stoję przed wrotami (Drugie) przez które przejść Mi_ fortuna nie pozwala.
A raczej brak fortuny, a nawet i zdolności kredytowej.
Jest to rok pański 1999 naszej ery i nigdy nie było problemu z wchodzeniem, a teraz, jak na złość - jest, i wejść do wnętrza nie mogę, a zawracać nie zamierzam!
Ja, z raz powziętej decyzji kulturalnej się nie wycofuję!
Wszystko przez przeżycia z młodości. Doświadczonym wtedy bardzo, przez Biletery które nie wpuściły mnie przez wrota (Trzecie) na Brusa Li, zostałem już tak na całe życie z odciśniętym piętnem i traumą (w gladiatorskim średniowieczu by powiedzieli, że się wkurwiłem).
Z tych to właśnie powodów zacząłem stosować technikę tajnych uników i tajemnych przeników, którą w ciągu wielu lat doprowadziłem do perfekcji. Jednakowoż, cóż to za perfekcja skoro stoję tu na zewnątrz, kiedy wszyscy już przez wrota (Czwarte) przeszli, a Biletery - chyba ze cztery - pilnując wejścia, mają na mnie oka?
Cholera no! Nie mam dojścia do wejścia, jak tak dalej pójdzie to nie wejdę?
Co zrobiłem nie tak - dumam i patrzę po sobie - bo przecież wyglądam normalnie.
Ok, jest to Big Premiera Nowego Filmu pana na P.
Ok, ludzi się naschodziło sporo w tych swoich żakietach i frakach, garsonkach i garnituropodobnych wdziankach, ale przecież… aż tak chyba nie odbiegam?
Beż-bojówki, Na-błysk-lakierki, Pikowana-navi-kufajka, do tego torbo-reporterka - przecież taki jestem w tym nijaki taki, od razu widać, tak z twarzy podobny zupełnie do nikogo, że już dawno powinienem być, po przeniknięciu w tłumie, po drugiej stronie tych wrót!
A tam, w oczekiwaniu, spożywać darmowe (jutro przeterminowane) piwo i zajadać kanapeczki (jak na studiach - posmarowane nożem). Przegryzając krakersy, gryźć się jedynie myślą: gdzie usiądę jak biletu nie mam, a narodu tu jak na stadionie Narodowym kiedy jeszcze służył do tego do czego został stworzony i był bazarem.
Wieczór już dawno, w środku pełno, a ja zewnętrznie stojąc wciąż kombinuję i chyba już trochę desperuję, bo z braku dostępnych opcji zaczynam rozważać wykorzystanie Gwiezdnych wrót (Piąte).
Wrota te, ustawione gdzieś dyskretnie na prawo od wejścia, o choćby tam, za tą budą z papierosami, doskonale by się teraz przydały. Służą one przecież do transportu ludzi i przedmiotów na duże (międzyplanetarne lub międzygalaktyczne) odległości, a ich działanie jest oparte na tworzeniu stabilnych tuneli czasoprzestrzennych „wormholi” .
Na małą kilkumetrową odległość byłby więc jak znalazł.
Jasne, nie są dwukierunkowe, ale to nic, po seansie wyjdę już normalnie zu fuß, razem z resztą publiki, Wrotami Wyjściowymi (Szóste).
Niestety, mimo że odnalezione już w 28 w Gizie, a odpalone w 94 - są zajęte. Jak zwykle, oczywiście, łapę na nich położyli Amerykańcy, i tu w głębi Europy nie mam szans na ten transport.
Godzina projekcji zbliża się nieuchronnie niczym koniec urlopu.
Kiedy tak stoję, głupkowato dość, bo wiem, że biletery wiedzą, że ja wiem, że One wiedzą, że ja nie mam wejściówki, nagle, prawie po nogach przejeżdża Mi_ volvo S80 – samochód osobowy klasy średnio-wyższej produkowany przez szwedzką markę w Volvo latach. Srebrny jest i niespodziewany dość, bo przecież stoję z 10 metrów od ulicy - conajmniej!
„Helo, co gościu odpierdalasz?” - mógłbym zapytać - gdyby nie to, że ten „gościu” wyskakuje zza kierownicy zwinnie jak baletnica, mimo że łatwiej go przeskoczyć niż obejść, i ma dziwnie dobrze uszyty garnitur, a jak wiadomo - jeśli nie widzisz broni to wcale nie znaczy, że jej tam nie ma!
Ja odskakuję od auta, on doskakuje do drzwi - właściwie do tylnych wrót (Siódmych) - taka duża to "gablota", otwiera je a dywan się rozpościera.
Najpierw wysiada jakaś kobieta - chyba znana - nie znam, za nią zaś facet - coś kojarzę.
Ja jego chyba skądś znam, ja na pewno go znam!
Lecz nie czas teraz na zgadywanki bo jak każdy wie z Teorii bezwzględności Alberta Einsteina- czas jest nieciągły i nie zawsze ciągnie się nam tak samo, a teraz jest dla mnie bezwzględny i nagle przyśpieszył.
Biletery rozwierają wrota na oścież, publika zamiera, a „świeżoprzybyły” Facet z Towarzyszką walą w te wrota jak do Papieża.
A ja za nimi…
Bo co mi teraz Biletera zrobi? Przy Vip-ach burdy, a jak ja „służbowo, na statek?”
I tak właśnie wszedłem na premierę „Dziewiątych Wrót” z Polańskim!
-Co, to mówisz, że znasz Polańskiego?!?
-Nie twierdzę, że go znam. Ale na „krzywy ryj” w kinie byliśmy!
No cóż… Nie mógłbym, mając "na stanie" profesjonalną Filmoznawczynię, nie wspomnieć o tej przygodzie.
W końcu Polański obchodzi dzisiaj 90-kę.

Lem

    Lem powiedział kiedyś w jakimś tv wywiadzie ”Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. Ja też skorzystałem z tego niezwykle utylitarnego nośnika informacji oraz rad wszelkich, a przebywając gdzieś w jego mętnym i wciągającym jak bagno, pełnym smrodliwych wyziewów odmęcie, przeczytałem że „Turysta dostał w Rzymie 2 tys euro mandatu za pisanie po Koloseum. Zapytany o przyczynę swego nagannego zachowania, odrzekł: nie wiedziałem, że to jest zabytek”.
I jeszcze kręcąc z niedowierzaniem (bo ciężko w to uwierzyć) głową, szedłem sobie przez Kraków, kiedy zaczepił mnie jakiś Obcokrajowy Cudzoziemiec i wskazując na Wawel, zapytał…
Teraz jadę po angielsku, ale spoko, od razu tłumaczę:
-Hej, człowieku z kraju gdzie białe niedźwiedzie chodzą po ulicach, mówisz ty po angielski?
-Hej, tak, ja trochę mówię w tym trudnym języku, w czym mogę ci pomóc… człowieku?
-Co to jest? - I wskazał, jak się rzekło wcześniej, na Wawel…
Odpowiedziałem mu odruchowo i w roztargnieniu: Hmm, przepraszam ale nie wiem co to jest, jak wczoraj tędy szedłem to tego tu nie było…
Ech, Panie Lemie, chyba za mało wychodziłeś Pan z domu.
Na zdjęciu (zrobionym przez Mi_żonę) to nie jest Wawel. Ale również zabytek, nie pisać mi po nim!

Akcja „Wyścigi”

    Kiedy dzień wcześniej dostałem wiadomość „kroi się mała „awanturka” za miastem, chętny?” - powstrzymałem się od komentarza typu „Fuck You Very Much!”
W końcu jestem na urlopie, nie będę się tu unosił bez powodu.
Ale telefon nie odpuszczał.
„Ojczyzna cię potrzebuje!” - ha, ha, doskonały dowcip - komentowałem pod nosem.
„Twoje umiejętności są nieocenione” - no pewnie, się wie psiewkrwie - trąc czoło cedziłem w ekran nieczuło.
„Bez ciebie nie domy rady” - hmm, dziwne, w dowaniu rad jesteście najlepsi, z pisaniem gorzej - mruczałem zdziwiony jak kot na widok pustyni „nie ogarniam tej kuwety”.
„Bądź odpowiedzialny!” - jak ten skin co babcię uratował, bo w porę przestał ją flekować? - uśmiechnąłem się cynicznie.
„No dobra, to pilne kurwa, mamy braki w personelu, weź pomóż!” - nareszcie słowo (prawdy) na niedzielę!
W końcu się uniosłem, wstałem z łóżka, a kiedy oprzytomniłem kilka godzin później, byłem gotów się przygotować:
-Biorę tę misję. Jaki sprzęt, Walther, Uzi, granaty, coś mocniejszego, coś poręcznego? - popijając zmieszane espresso, wstrząsnąłem trochę tematem.
-Bez żartów! Żadnych fajerwerków nie przewidujemy. Robótki tylko ręczne, potrzebne tam zręczne paluszki, a sprzęt i wszystko jest już gotowe. To twoich Potrzebujemy umiejętności! - Jasne, NUDA(!), ileż to razysłyszałem już ten wyświechtany slogan!
Jak Bond, James „Za Anglię” Bond?
Czy oni naprawdę są tak naiwni i myślą, że ja to robię dla wzniosłych celów i idei?
Ideologie ideowców, komunały komunistów, filozofie fizjologów, doktryny z dupy maryny, ziemia dla ziemniaków a księżyc dla… Dla mnie to wszystko nieważne.
Jestem cynicznym, zimnym i bezwzględnym zawodowcem.
Kasa, tylko kasa musi się zgadzać!
Czy wy tam, zajebiści w górze planiści, wiecie ile się teraz płaci za owoc żywota mojego jeZUS?
Wiem, że nie wiecie, bo skąd? Ktoś inny zajmuje się waszymi przyziemnymi przelewami, kiedy wy, przez klubowe fotele „tylko dla członków” się przelewacie i single malty ze Szkocji w siebie wlewacie.
Tak, to my, szarzy w dole szarogowcy wykonujemy całą tę brudną robotę. Ale, spoko i luz, dla mnie nie ma sprawy, jeśli tylko zera będą się zgadzać, mogę wykonywać takie misje .
A właśnie, a propos i vis a vis „brudnej” - bardzo będzie można się pobrudzić?
-Jeśli wszystko pójdzie gładko, a jak cię znam to… może pójdzie, to ostatecznie tylko odrobinę i jedynie ręce, ale pamiętaj Mi_ : chłodna głowa, sprawna koordynacja, panowanie nad sytuacją, a wszystko wyjdzie cało.
Odpowiadał mi ten plan, po ostatniej robocie kryptonim „Dom Weselny”… kiedy trochę popuściły Minerwy, sprzątania było po kokardę.
No, była tam jatka jak po nieświeżym bigosie.
Ale cichosza, są to sprawy tajne i niefajne, zapomnieć, spalić przed przeczytaniem.
Nadchodząca "robótka" wydaje się prosta - ot jednodniowy wypad za miasto, mało interakcji z wrogim elementem, jeśli już to tylko na bliski dystans, a kasa się przyda, kot się sam nie nakarmi… Chociaż, w sumie, można by przetestować w praktyce tę teoretyczną koncepcję.
Na akcję przybyłem jak zwykle - nieoznakowanym, nierzucającym się w oczy i tak anonimowym, że jakbyś nim dokonał napadu na bank to nawet kamery by go nie zarejestrowały - Fordem Transitem.
Cóż, jeśli ktoś spodziewa się entrée spectaculaire z Astonem i Martinem, Fasonem i Na Bogato przez główne entrée, to muszę zmartwić - my tak nie działamy. To nie jest film.
Włożyłem przygotowany dla mnie maskujący mundur i muszę przyznać: ktoś dobrze „zmierzył mnie wzrokiem”, leżał idealnie. Ubiór jest ważny - odpowiedni pozwala zachować płynność ruchów i gibkość w kroku przy jednoczesnym wtapianiu się w tło czy inne okoliczności przyrody. Ułatwia, nie utrudnia, pomaga, nie przeszkadza - to ważne, nie zliczysz ileż to akcji zakończyło się nieszczęściem kiedy Bronia zaplątała się w poły, a źle dopasowane portale wkręciły się w łańcuch niefortunnych zdarzeń!
Zaczynamy i oczywiście, klasyk… no wiedziałem, kiedy tylko „Wyścigi” się rozpoczęły - rozpoznanie, wcześniejsze rozpracowanie, całe planowanie - jak zwykle, do dupy.
Niesprofilowanych ludzi nadmiarowe ilości, sami natrętni amatorzy bez przygotowania, zero grupowej koordynacji i ładu w synchronie, w dodatku to całe „ą ę” to totalna armatorka!
Stało się jasne, że chcieli mnie - żadne tam „braki w personelu”. Samo określenie i utrzymanie swojego perymetru zajmowało znaczną część mojej energii i uwagi, a i tak graniczyło z cudem utrzymać pozycję.
Ktoś inny poległby w pierwszej godzinie.
A ja? Dawałem radę. Chaos i ciągłe zaczepki, uwagi i przyciąganie uwagi - ludzie, tak się nie da pracować - myślałem wściekły, ale uśmiechałem się uprzejmie nie chcąc wywoływać dysonansów i niepotrzebnego zgromadzenia.
I just do my job!
Mój stres nie mógł emanować, musiałem zachować kamienną twarz, zimny i zdystansowany jak automat - robić za to mi płacą.
Miałem działać w cieniu, z ukrycia, być niewidzialny, ale widzieć wszystko! I stosownie zareagować.
„Masz być czujny, dyskretny i niewidoczny, i jak puma - w sekundzie gotowy do działania. Do tego byłeś szkolony, za to ci płacimy i to jest twoja misja” - słyszałem w głowie głosy, co było trochę dziwne przy tym ciągłym tłumu tumulcie wkoło. Musiały się nieźle wydzierać… tam te głosy.
Akcja była ciężka, lecz cóż, to standard, bo jak to mówią komandosi „Kiedy będzie łatwiej? Łatwiej już było!”.
Tak, kilka razy, niestety, musiałem „pobrudzić ręce”, ale przeważnie stosowałem pomoc proaktywną.
Pomoc retroaktywna, polega na rzuceniu pijaczkowi koła ratunkowego po tym, jak spadł z pomostu. Proaktywna na złapaniu go za pasek i niedopuszczeniu, żeby w ogóle wpadł do wody - i tak właśnie działem. Aż w końcu, po wielu godzinach czujnego strzyżenia uszami, profilowania i oceniania zagrożeń, przymrużonymi oczami w lot rozpoznawania potrzeb, natychmiastowego „wzarodkowego” gaszenia pożarów, utrzymywania przyczółku, pilnowania swojej części zadania i pomocy innym (w końcu jesteśmy drużyną i co z tego, że indywidualistów), misja „Wyścigi” zakończyła się SUKCESEM!
Kiedy umęczony, z roszchłestną koszulą i zakasanymi rękawami, muchą wystającą z butonierki rzuconej niedbale na twardy fotel marynarki, spracowanymi i czerwonymi (cóż, niektórych „czerwieni” nie da się domyć tak łatwo) rękami masowałem twarz, byłem z siebie zadowolony.
Może nie wszyscy wyszli z tego cało, dobra, może nie każdy był zadowolony, ok, może nie do końca zgrały się nasze działania, ale!
Nikt nie zginął - to najważniejsze!
Jak w nieśmiertelnym Bodyguardzie „-Chroniłeś prezydenta? Ale jego postrzelili!
-Nie na mojej zmianie”.
Po kilku godzinach powrotnego telepania, śmiertelnie zmęczony przysypiając po zejściu adrenaliny do poziomów które śmiertelników zabijały a mnie tylko lulały do snu, dotarłem do zamglonego, ciemnego już Londyn.
Nastał Czas Wypłaty!
Kiedy wręczał mi kopertę, czy powiedział „dzięki” „jak zawsze dobra robota” „Anglia jest Ci wdzięczna” „Królowa myśli nad przyznaniem Sir ci szlachectwa”?
Nie, nic z tych rzeczy, jego głos był zimny i jak zawsze ponury, profesjonalnie wyprany z emocji.
Tak lubię, żadnego spoufalania się, żadnych osobistych emocjonalnych wycieczek czy grupowych wyjść na browar i rzutki.
-Tu twoja wypłata, a za rozbite wino potrąciłem…
…Ech, szlag - zasępiłem się - jednak bycie młodym kelnerem z doskoku to jest jebutnie ciężki kawałek chleba, a szczególnie dla jakichś zakonserwowanych i wybrednych elit na cholernych wyścigach konnych! Cóż c’est la vie...
Za wykorzystanie plakatu jamesbond.com.pl serdecznie dziękuję i ryli Cię sory.


SpotkaNie!

    Gdy wpadł na ten pomysł, wydawał mu się on „spoko”.
Siedział już długo w tej głuszy sam - i niech jeszcze raz ktoś wspomni o tym jak fajnie jest się przenieść z miasta w Bieszczady - to się mu rzyć płazem miecza obije, na goło!
Rodzinka chwilę temu wyskoczyła na urodziny do rodziny, a że Aaricia - prywatnie żona jego - z zawodu Księżniczką Wikingów jest, to rodzinę i wpływową ma, i obszerną dość, więc, jak znał życie - a znał - wrócą dopiero pod wieczór… za jakiś miesiąc.
Cholera, no nudno tak siedzieć samemu.
Chata po zimie naprawiona, obejście zamiecione, szalik na drutach zrobiony, a wszelkie Boginie, Bogowie, Bożki i inne Badziewia siedzą cicho.
Cisza to jest przed burzą, to wie doskonale, i kiedy jakiś przetarg się ujawni nieprawy, wioskę złupią bez pozwoleń stosownych, czy inne młode bóstwo popadnie w kłopotów ubóstwo, znów będzie musiał się ruszyć i przeżywać te wszystkie przygody.
Lecz póki co, gdy bór z cichosza szumi - nuda panie!
Stąd właśnie ten "spoko" pomysł nagły - z nudów i pragnienia trochę też - bowiem, czyż to nie jest doskonała wręcz okazja, żeby wyskoczyć na browar nim niebo zwalą na głowę?
Kiedy familia w delegacji (bycie Księżniczką to nie w kij dmuchał), a wszystko ogarnięte, to szybki wypadzik, pod drodze może jakiśdzik, na miejscu kilka piwek daj borze, spotkanie z przygodnym podróżnym, nikomu zaszkodzi nie może!
Posnuje się opowieści i po terenie, kebab średnio ostry wtrząchnie do browca i powrót, a czas szybciej zleci, i porusza się człowiek dla treningu, koń też potrzebuje świata zobaczyć.
Dobra - pomyślał - zróbmy to szybko zanim do nas dotrze jakie to głupie, i ruszył, bo w gardle susza, a w koło głusza…
…I od dwóch tygodniu, psia jucha, tłukę się przez ten las.
Las? Lasior! Puszczor! Bórorus Maxus a nie las! Lasek to jest Wolski, jak jeden kolega z północy, a nie ta Dżungla w stylu Nord.
Fuck, było siedzieć na rzyci, koziki ostrzyć, a fujarki rzezać, i nie błąkać się jak ten obłędny od Dulcyney Don.
Teraz, z perspektywy obolałej dupy i czasu… No nie wiem co mnie podkusiło, żeby się wybrać na tę „spoko” krajo-kurwa-znawczą wycieczkę.
Żeby choć bon trzeba było spieniężyć jakiś turystyczny i pilnie gdyż termin się zbliża, czy inne dofinansowanie wczasów "pod gruszką" wykorzystać, mać jego pod latarnią!
A tu żadne bony, ni podgruszkowe all-inkluziwne wczasy, tylko transkontynetalna tułaczka pod buko-dębo-paprocia wezwaniem, pod cholernym leśnym tym dachem bez gwiazd widoku, którego okiem, nawet dronim, nie zmierzysz.
I w ogóle, kto tu tyle tego posadził, po co to rośnie, czemu służy jak ponoć, kiedy stare, to tlen z powietrza wyżera?
Nie można porąbać, palisadami grodzone vip-osiedla, czy inne, przyszłościowo, dyskonty - porobić? Trakty za opłatą, a bez zbójców naszykować z gospodami schludnymi po bokach, póki nie wynaleziono ekologów i Lasów Państwowych, czy coś?
Na rany celnie toporem zadane, człowiek na trzeźwo ma porąbane - niczym schab w mięsnym - pomysły. Po tygodniu bez picia powinno się delikwenta wiązać i czekać, aż mu atak minie.
Po pijaku w życiu byś na to nie wpadł, może na stół, może w krzaki lub do rowu tak, ale nie na durne pomysły by lasami i tygodniami po piwko jechać.
Tak, to nuda i piwo są tego przyczyną! A raczej piwa - brak w zasięgu.
Borze szumiący - do tego, brak piwa i w dodatku… BRAK PIWA!
Posiadanie kwadrata, gdzieś na rubieżach kontynentu, ma swoje plusy. Bezsprzecznie i ewidentnie plusy to ma.
Niejeden marzy o domku nad morzem, a niektórzy to są tak niewybredni, że zimne i arktyczne to morze być może.
Niskie opłaty komunalne, darmowe miejsce parkingowe na trzy konie i dwa powozy, tania energia, kontakt z przyrodą, i nikt ci, w typie Jaskra, gitarą dupy nie zawraca, gdyż kto cię tam znajdzie? - są dodatkową zachętą.
Ogólne braki w zasięgu, ograniczony dostęp do niusów i jednoosobowe media społecznościowe są lekiem na całe zło, a zdrowa dieta poparta ruchem na świeżym powietrzu, bo zanim coś zjesz, musisz to sobie złapać, są miłym dodatkiem.
No i czysta woda… Woda?
A idźże w cholerę z wodą! Wodę piją zwierzęta!
Piwa!
Lecz poza tym drobnym mankamentem, to z duchem idziesz czasu, minimalizm i zeroemisyjny wpływ na plantę preferując. Greta Garbo byłaby dumna, no ale… niech te, być może, plusy nie przysłonią nam minusów, „i nieprawdą jest że dach przeciekał, szczególnie, że prawie nie padało” bo piwa - jak jesteś rycerz i woj, a nie domorosły alkochem… alchem… chemi… magik! - nie masz.
Stąd to wszystko właśnie - tu człowiek nie pójdzie do „żaby” za rogiem, a piwa by się napił!
To i wymyśla. Oddał królestwo by, za kufel zimnego, pszenicznego, czeskiego piwa!
Jadę więc, tłukę się, a zad już boli od tego siodła, ale na tarczy nie wrócę… Jestem Thorgal McNiezłomny Aegirsson co chatę ino siekierką postawi, jedną strzałą na luzie ustrzelą mu się dwa misie, 15 minut przy minus 15 pod wodą wytrzyma, wrogom pola dotrzyma, a wliczając tych magicznych i modyfikowanych genetycznie - na łopatki, bez toporka, rozłoży poprzez pobicie przed zabiciem, i nie mówi się "ino" ino "tylko".
Urwał Nać - przetrwam nawet jazdę wierzchem przez bór w dwutygodniowym deszczu co to już z miesiąc leje - no ale browaru nie postawię.
A bez browaru? Nie ma browara!
Taka prawda, i jak od maleńkości masz pozalekcyjne zajęcia jeno tylko z pływania, strzelania, wojowania i negocjacji z księżniczkami to… czego Jaś się nie nauczył, tego Jan się nie napije.
A człowiek czasem musi, gdyż się od środka dusi - i zaznać kultury, wymienić poglądy, odwiedzić galerię (nie mylić z galerą - tych nie odwiedzać), kupić świeże skarpety ale najważniejsze - Na Pić się Pi Wa!
Taka to ważna misja społeczna tych nielicznych przybytków publicznych zwanych „Karczmą” do której zmierzam, a początkowy impet, zasadność pomysłu i jego fantastyczność z każdym mijanym jardem - opada, bo droga się dłuży, pada i dupa blada.
Gadając sam ze sobą (bo człowiek musi czasem pogadać z kimś na swoim poziomie), tłukę się już drugi tydzień po tych za…światach, żeby nie nazwać tego zadupia słowem, które dotyczy pleców kończących w dole swój szlachetny kształt.
Koń już dawno nawet nie udaje, że słucha, o odpowiadaniu nie mówiąc.
Ale może jednak warto? Tak, na pewno chyba warto!
Gdyż niebawem karczma, ogień w kominie, pieczone prosię marki dzik na rożnie i piwo, piweczko, piwunio… rozleje się rozkosznie na podniebieniu.
Zacznę od grzańca, pierwszy tęgi łyk, na rozgrzewkę. Doprawione goździkami, imbirem oraz miodem… Potem cyk drugie, na nóżkę, ciemny, gorzki, szlachetny porter. Oj na pewno mają portera, muszą mieć, w końcu knajpa na przecięciu szlaków położna jest.
Północno-południowe ze wschodnio-zachodnimi tu się spotykają, a podążają nimi kupcy co na swych wozach cuda wożą i dziwy… A nie, „dziwy” nie, dziwy z daleka, by mi Aaricia dała wycisk, praw-dziwy!
Dobra, ale poza dziwami, w wozach tych przeróżne dobra i piwa eksportowe dolnego fermentu z browarów zacnych, zagranicznych.
Tak - kołczując się i motywując do dalszego brnięcia w ten projekt durny - dumam gdy nagle… O, a co to za jeden? - zatrzymuję się, bo ktoś z naprzeciwka zmierza - Niestary on, a siwy łeb ma, i skąd on tu tak nagle jak z innej bajki? Patrzę raz jeszcze, ukradkiem, cóż - Ponury i wielki z niego typas - i co tak łypie, co tak bykiem patrzy?
Strach takiemu „witaj” powiedzieć, jeszcze forma mu nie spasuje, może słowoczuły jest jak p. Rusinek, i rozróba gotowa, a te miecze na plerach, to nie atrapy. Kawał chłopa, widać, że jabłek tym nie obiera…
Jednak, jak to na szlakach górskich kiedyś bywało, kultura i uszanowanie być musi:
-Siema Siwy, jest git?
-Gnę się w ukłonach, choć te dwa miecze na plecach przeszkadzają z lekka, i pozdrawiam, a dokąd to ścieżki życia kręte prowadzą Czarny Cny Wikingu?
-Thorgal jestem jakby kto pytał Aegirsson, przed siebie, travelling konny stosując, a próbując wykorzystać samotność i zaległy urlop za piwem do karczmy, chyżo podążam.
-Zacny masz dowcip, a i powody doprawdy niezgorsze. Tu wszędzie aż gęsto od niezmiernie interesujących obiektów UNESCO, jest co zwiedzać, a także, stanowiących tylko lekkie urozmaicenie czasu, czających się w zasadzkach zbójców odrobina… Ale od razu mówię, bo ja sagi o tobie Thorgalu znam, nie podpalaj się, to prowincjonalna amatorka i już prawie cała wybita!
-Widać, żeś w tym świecie obitym obyty. Ale czekaj… czekaj, kiedy ja cię znam! No tak, ciężko zapomnieć tę gębę, jak się ją raz widziało i już sobie człowiek przypomni. Tyś jest Gerlat z rewi... nie, Geralt z Rivii Wiedźmin! Tak, wiem, to przez te Netfliksy, co to się mnożą ostatnio jak muchy, i po wioskach chodzą, a twe przygody i zmagania sławią na placach! O, wyborne te kolorowe obrazki, naród mało gramotny, do czytania się nie garnie, a tak, dzięki nim… cały świat już cię zna, Szary. Szacun i respekt dla kunsztu i rzemiosła! Dokąd drogi prowadzą? Wskazać mogę i wskazówką wspomogę, znam te szlaki na północ niezgorzej, ciągle mi tu jakieś ciemne moce robią pod górkę!
-A, wiesz jak jest, kręcę się po terenie, szukając potworów do ubicia, gdyż, jak już zapewne się orientujesz, tym się param zawodowo, na powszednią miskę ryżu zarobić próbując. Cóż począć, kiedy coraz częściej, zamiast potworów, spotykam tylko jurnych chłopców z szalikami, nadmiarem testosteronu oraz dziwnie sprofilowaną dozgonną miłością do jakiegoś „klubu”. O tam, niedaleko, dopiero co piwkiem przednim się raczyłem po dwóch tygodniach jazdy o suchym pysku, jak mnie sześciu takich zaczepiło w stylu „za kim jesteś”. Od słowa do słowa i spalona gospoda, ech… szkoda, piwo przednie tam mieli.
-Geralt, noż KURWA, musiałeś?!?
-Nie podeszły im moje „klubowe” preferencje - rzucił ponuro
-A jakież to one, jeśli można wiedzieć, są?
-Błękit Cyców - mruknął przez ramię i zniknął między drzewami.
Ilustrację tego wpisu namalował Grzegorz Rosiński - "Spotkanie Geralta z Thorgalem Aegirssonem."


Dachowiec


Dachowiec, szarobura istota,

Przez wielu brana za kota,
Po dachach po uj w nocy łazi,
Aż coś go w rzyć nie porazi…
Gdy w końcu z wysoka spada,
Chyba… już nie masz sąsiada. 

Mark Twain powiedział kiedyś „Dwa najważniejsze dni Twojego życia to ten, w którym się urodziłeś oraz ten, w którym dowiedziałeś się, po co.”
Jakiś czas póżniej, a wiele lat temu + 9 miesięcy, Bóstwo zarządzające naszą odległą od cywilizacji częścią Wszechświata zadecydowało, że zostanę obdarzony bonusem.
Nic w tym specjalnego, każdy jakiś dostaje, a u mnie, skoro rozum nie bardzo się przyjął, to może choć z brakiem wysokościowego lęku i mocnym uściskiem się uda?

Zapewne w tym eksperymencie chodziło o coś więcej niż testowanie jakości uchwytów wózków dziecięcych, czy możliwości wytrzymałości nacisku klamek w drzwiach wejściowo-wyjściowych (których to kilka, niestety nie oprało się testowi obciążeniowemu mego nacisku, ale na szczęście, w ramach gwarancji i zdziwienia „WTF jak to jest możliwe?” zostały wymienione).

- Mam nadzieję, że w zamyśle ta skromna bonusowa modyfikacja genetyczna dotyczy innych obszarów mojego uścisko-odcisku na czasoprzestrzeni naszej planety, niż ten który za chwilę (czaso) zostanie solidnie i trwale (jak dłoń sławy z Hollywood) odciśnięty na chodniku (przestrzeń). I kurde, naprawdę fajnie by było, aby ta modyfikacja jakoś teraz się przydała, kiedy tak sobie sunę w dół - W takim właśnie stylu dumałem w przerwach w osuwaniu się z na poniższy bruk z powyższego dachu.
A ponieważ chwilę to osuwanie trwało, to dywagowałem również, czy jak już się nie uda z bonusową genetyką, i po procesie osuwania rozpocznę proces spadania, to czy w trakcie przelotu, przed przyśpieszonym rendez-vous z ziemią, zdążę osiągnąć magiczne 9,8 m/s zanim ów bruk z doniosłym plaśnięciem odda mi otrzymaną ode mnie energię kinetyczną.
W końcu nie było nisko, bo z, ja wiem - 15 metrów! Może się uda?

Taka to właśnie w tym naszym świecie jest fizyczna zależność: każda akcja rodzi reakcję, i można spokojnie założyć, że jak kogoś zrobisz w uj, to kiedyś ktoś zrobi i ciebie, lub, jak już w ten bruk solidnie za chwilę przyłożę, to on zdąży mi porządnie oddać. 

Kiedy tak się osuwałem dumając, lub może… dumałem się osuwając, postanowiłem wypróbować, w praktyce zastosować, owe zmiany konstrukcyjne moich modyfikowanych przyrządów chwytnych. W samą porę na to wpadłem, bo sunąłem właśnie obok solidnej rurki.
Chwyciłem się jej i zrozumiałem o co „kaman” z tymi moimi chwytakami - bo nagle, tak, już wiedziałem! - jeśli ona (dana rura) nie planuje oddzielić się od dachu pod naporem moim i zasad Newtona, to mnie od niej nie odzieli nawet spawarką. 
Na szczęście ktoś się postarał, solidnie ją osadził i wytrwała na posterunku, a potem było już łatwo - podciągałem się jedną ręką, wzmocniłem chwyt drugą, spojrzałem z pogardą w dół „nie tym razem brukofizyko” i łapiąc przyczepność, stanąłem na stromym dachu… dobra, czas poprawić koronę i ruszać dalej.
Jak do tego doszedłem i się tu znalazłem? A… bardziej, można powiedzieć, by tu być i stać, to dojechałem raczej.

Jak zawsze, trochę wcześniej, jechałem gdzieś przez wschodnie i już… tak, dobrze widzę, prawie „północne” krainy.
Przez lasy jakieś ciemne, przetykane siatką dziurawych przedUnijnych dróg, zmierzałem, kiedy nagła pilna potrzeba nakazała mi zatrzymać się o tam, po prawej, na leśnym uboczu.
Ponieważ noc ciemną bo chmurną była, grzybiarze dopiero szykowali koziki do ataku na z góry upatrzone bezbronne ofiary, myśliwi w tym regionie nie grasowali, a pobliski poligon był nieczynny, mogłem więc, w ciemności tej spokojnej, zająć się sobą, i z całą pewnością, że sam na osobności.
Nagle, kiedy to, wstyd się tu przyznać, ale - lałem - ciszę całkowicie ciemnego i cichego lasu, a mi operację oczyszczania przewodów, przerwało otarcie się czegoś o Mi_nogę.
A po jakimś czasie, gdy ciśnienie krwi w mych żyłach opuściło rejony obserwowane zwykle tylko w morskich odwiertach roponośnych i odzyskałem jako taką przytomność, a wstępne badanie systemu wykazało jedynie stan przedzawałowy, To Coś Otarciowego, zupełnie nie przejęte moim nagłym spoziomowaniem, wzmogło swe działania i do kinetycznych dorzuciło również werbalne. 
Może samo wpadło na pomysł iż - skoro słabo widać - będzie lepiej go słychać?
Nie na żarty (oraz) przestraszony natychmiast sięgnąłem po Brzytwę Ockhama! Rozłożyłem ją i użyłem zgodnie z przeznaczeniem oraz zasadą, wg. której w wyjaśnianiu zjawisk zawsze należy dążyć do prostoty, i wybierać takie wyjaśnienia, które opierają się na jak najmniejszej liczbie pojęć i założeń.
Dlatego też schyliłem się i podniosłem, za fraki, tego… kota.
Kotka chyba bardziej, bo chociaż po rozkręceniu się wibrował z mocą helikoptera przed startem, to na dłoni się to gówienko mieściło i jeszcze miejsca zostawało na drugie.
S(kot) on tu? Nie mamy mamy? Czy jest sam? Oraz fundamentalne: kurwa, i co dalej?
Od razu, jak na studiach, pojawiła się reguła 4Z (dla przypomnienia: Zakuć, Zdać, Zapić, Zapomnieć)… czyli Zlać? Zostawić? Zbiec? Zapomnieć?
Fuck, przecież go tak tu nie zostawię, a jeśli ktoś inny tak samo zrobił?
W takich wypadkach dwa minusy nie dają plusa!
Pokucałem, pokicałem, „pokiciałem”.
A kiedy ani ten nie uciekł, ani nikt nie przyciekł z odsieczą…
Cóż, wsadziłem go za pazuchę i zabrałem ze sobą, do miasta.

A teraz wiszę, ups pardon’t, stoję już na tym cholernym dachu, trzymam się rury i podciągając się w górę musze iść, szukać dalej, i znaleźć. 
Najwyższy był już czas z tym znajdowaniem, bo ze dwa dni się błąkam po okolicznych strychach i dachach w tych poszukiwaniach, i jak niebawem ja nie znajdę jego, to na pewno służby znajdą mnie.
Od dwóch dni, kiedy miasto kładło się do snu w uciecze od trosk prosto w ramiona koszmarów, kłótnie pijaczków cichły odwrotnie proporcjonalnie do promili w ich organizmach, darcie dzieci i na dzieci osiągało punkt graniczny, a sygnały RTV wysyłane w kosmos „popatrzcie sobie co oglądamy i jeszcze raz przemyślcie inwazję” do obcych milkły… słychać go było doskonale, a trzy pary wielkich niekocich oczu domowników wpatrzone we mnie, braille’m formułowały żądanie - no idź, coś zrób, kto w tym domu nosi spodnie!

Bo łajza ta leśna, dzika i mała, zgrabnym susem wyjść oknem z domu umiała, ale wrócić to już nie potrafiła…
I tak właśnie dowiedziałem się, że zostałem Dachowcem, a przez jakiś czas miałem, nie tak jak dzisiaj - Dzień Kota lecz Kota Noce… pełne szukania.
 

Mojito

    W wakacje, na południe Europy - po upały plus 40 do wytrzymania tylko pod klimą na kwaterze;
nieprzebrane tłumy mówiące w znanych nam językach typu słowiański;
przebrane w gwiazdkowane apartamenta dziwnie znajome z akustyki pokomunistyczne domy na każdą kieszeń;
starożytne budowle na których za skromną opłatą w tysiącach euro z tytułu „panie władzo, ja nie wiedziałem że to zabytek” można wyrzeźbić: „Ziuta tu byłem i aj low ju”;
zapisy do kolejki w celu zwiedzania kolejnej bocznej alejki;
chroniczny brak miejsc i puste parkingi kosztujące fortunę oraz kawę jak marzenie - wiodą różne drogi.
Można pojechać „Wariatem Wschodnim” przez Barwinek - Koszyce - Jakbyś nie wbijał na tę obwodnicę i tak polecisz przez centrum Budapesztu - I dalej prosto.
Jest tu trochę górek do pokonania drogami niepierwszej jakości i wiecznie remontowana pseudodroga szybkiego ruchu z dziurami jak leje po ostrzale artyleryjskim, do Miszkolca.
Można śmignąć „Na Sobieskiego” przez Gliwice - Ostrawę - Brno - Jedź potem jak chcesz lub sam już nie wiem, a i tak trafisz pod Wiedeń - I dalej w dół.
Opcja „Husyta Style” rozpieszcza zorganizowane tabory zbrojonych wozów atakując południe od północy - jazdą przez Pragę - Potem dowolnie.
To tylko wybrane warianty, lecz bez względu który wybierzemy, jest jedno co łączy je wszystkie - odległość 1000 plus, są to trasy średniego zasięgu, przez wielu traktowane jako imprezka „na raz”.
Takie - wsiadam wieczorem, wysiadam rano - ma swoje zalety.
1. Wieczorem jesteś zalany… deszczem w przykładowej Warszawie, a już rano możesz być zalany (100% gwarancji) czym innym i zupełnie gdzie indziej. No… słońcem południowych krain zalany, a czym niby?
2. Młodzież - od 0,5 do 27 roku życia - łatwiej opanować bez pomocy rękoczynów, wulgaryzmów i gróźb karanych. Pokłóci się To z pół godziny o nic, pomarudzi drugie pół na coś, lecz potem - długie godziny chrapania, mruczenia, i, co gwarantuje spanie w pozycji siedzącej z głową opadniętą na ramię lub okno - kapania śliny przez otwarte gęby.
3. Sporą oszczędność czasourlopogodzin i winiet autostradowych - jeśli jedziesz na tydzień.
Wszystkie te opłaty są tak sprytnie pomyślane, że mają ważność max dni 10 lub 30 - gdyż jak wiadomo na urlop przeważnie wbija się na 14.
4…. Tu każdy może dopisać coś swojego.
Oczywiście, wszystkie te powyższe udogodnienia nie dotyczą pojazdów elektrycznych. One objęte są zupełnie innymi strategiami opartymi na pomnożeniu zasięgu pojazdu przez siłę i kierunek wiatru razy ilość ciężarówek na trasie za które można się schować plus przewyższenia dodać średnie temperatury powietrza z uwzględnieniem ciężaru spalinowego generatora w bagażniku wymiennie z rozmieszczeniem punktów ładowania.
W skrócie: 3 dni planowania wersji przejazdu + 3 doby (w jedną stronę) postojów na ładownie przerywanych krótkimi epizodami ecojazdy + 3 dni na wszelki wypadek + to co zostanie z urlopu.
Zostawmy tę szyderę, ja do elektryki nic nie mam, każdy jest panem swej kierownicy i ktoś te trudne szlaki musi przecierać. Mnie trafiłby szlak więc szanuję entuzjastów. Jeśli jednak jedziesz dieslem, a nawet i V12, możesz ogarnąć temat „na raz” łatwo i przyjemnie w kilka godzin, pod pewnymi, oczywiście, warunkami.
Jeśli nie… to zamiast na południe Europy możesz dojechać, nie wiadomo nawet kiedy i jak, jak ja kiedyś - na Karaiby.
Tak może być kiedy po przepracowaniu całego dnia plus nadgodziny, nastaje w końcu ten upragniony wieczór. Lecisz na pysk ale trzeba trzymać twarz bo… „Ruszaj szkoda dnia, ruszaj szkoda dnia”. Czas na urlop!
Jedyne, na co można teraz liczyć w ramach wsparcia, to szybka kawa typu „po turecku w szklance” mocą i konsystencją dopasowana do mazutu - paliwa napędowego kontenerowców.
Wypite? Czas start.
W charakterze łóżka dzisiejszej nocy robi fotel kierowcy w eco-skórze, ale nie będzie się w nim spało, gdyż bywają takie dni, które kończą się, mimo że nad ranem to na trzeźwo, po całej nocy w trasie.
Umorduję się ale szybciej wypocznę - myślisz - i już rano będę się pławił (w słońcu) i zalewał (wodą).
Zapinasz pas, bak pełen On, radio na ON, kolejna kawa „mazut like” w uchwyt i jazda…
…I na tym przedłużeniu dnia roboczego w kierunku południowym, z orientacją na rekreację, minęła godzina 3 w nocy, a 6 za kierownicą. Muzyczka z radia leci, przyjemne 21 stopni z klimatyzacji, fotel wygodny, doskonale się jedzie.
Się jedzie dosko. a muzyczka w radio typu chillout - zero stresu.
Na drodze o tej porze, już i jeszcze, nikt.
Elektryki pod ładowarkami, inni jak ty PlanetoPsuje w swych Spalinopotworach gdzieś tam przemykają szczątkowo, a zawodowcy śpią jeszcze.
Światła xenon pięknie, błękitnie jak na morzu Karaibskim oświetlają drogę, amortyzatory amortyzują, muzyka łagodzi obyczaje, gdyż ci co o tej porze nie śpią najchętniej słuchają delikatnych brzdąknięć typu fletnia Pana… Zamfira, lub innej kojącej muzyki.
ZZ Top czy Metallica o tej porze, ze względu na dobre stosunki z pasażerami, są bezwzględnie zabronione. Ma to swoje plusy dodatnie, ale ma też plusy ujemne - ich nie pobudzi, ale i ciebie też nie pobudza.
I tak, łagodnie i przyjemnie, płyniemy sobie na tych falach błękitnych, grynszpanowo-turkusowych z dodatkiem cyjanu, po morzu lazurowo niebieskim, bujani z lekka amortyzatorami oraz z eteru falami.
Jest cudownie i tak, oczywiście… bardzo chętnie, poproszę jeszcze jedno mojito… i jasne, że możecie popływać, a ja tu sobie poleżę… miło tak z drinkiem pod ręką, kiedy przyjemnie szumią fale, przyjemnie i pełen relaks, leżeć w fotelu pod daszkiem.
Muzyczka tworzy dyskretne tło, fale masują trąbki twoje i Eustachiusza, łagodnie buja jachtem… i o, śmieszne… Scania na morzu!
Hmm… a cóż Scania tu robi?
Ha, ha, to teraz po morzach pływają jachty ciężarówkopodobne? W dupach się tym milionerom przewraca?
Spoko, dla mnie luz, niech sobie pływa, tylko dlaczego ona płynie w moją stronę? I "łaj" po moim pasie?
Zaraz… ale ten… jak po pasie?… to są na morzu pasy malowane?
Ona chyba nie płynie, ona zdaje się jedzie po moim pasie! O Kur dwa naście!
Jeb mochitem w kąt, zryw z leżaka, rzut do sterów, błyskawiczny unik - jak przed sierpem - w prawo, automatycznie noga z gazu, skręt i kontra, wbicie na pobocze, hamulec, i stać… acha… i oddychać.
Oddychać mówię!
Tętno? Jest! A Ile? 200! i? Spada!
Dobra, żyjemy? Ży je My!
Dlatego właśnie, jak nie masz zmiennika to co dwie godziny zrób, jak w robocie: „przerwę na fajkę”, a kiedy masz zmiennika, to niech nie gdera towarzysko, tylko śpi, i nie zawahaj się go użyć, zanim w charakterze pobudki zobaczysz przez ciężkie powieki na gładkim morzu przed sobą, ciężarówkę wiezioną na lawecie kabiną do tyłu!
To są jednak bardzo stresujące chwile, szczególnie kiedy się przed chwilą pływało z mojito na toplesie po jakimś Karaibie.

Pije się tylko dwa razy

    Zanim Bond wyszedł z ultranowoczesnego biurowca San-a Osato z wykradzionymi dokumentami o wadze mimo, że papierowej to międzynarodowej, musiał wcześniej dokonać kilku ciekawych obserwacji w zgoła (bo przepasanej jedynie opaską miedzy nogami) nietypowej lokalizacji jaką był turniej sumo.
Tam, z podziwem patrząc na panów których łatwiej przeskoczyć niż obejść (i objeść), poznał miłą i sympatyczną Japonkę, ale już nie pamietam czy była w japonkach.
Akiko ‘Aki’ Wakabayashi, bo o niej tu mowa, poza znakomitymi koneksjami, urodą i bystrym umysłem, dysponowała też sprzętem który, kiedy go ostatnio ujrzałem na jakiejś aukcji, przypomniał mi to wszystko co tu właśnie produkuję.
Sprzęt ten, wart teraz od 850 tys do miliona drobnych dolców, to - Toyota 2000GT.
Zanim Bond w 1967 nurkując przycedził grzywką w jej dach, pokazali tę piękna Toyotę - gdzieś w okolicach 65r. - na Tokyo Motor Show i wyglądała obłędnie.
Bond, James Bond był wtedy w Japonii bardzo popularny, dlatego Toyota z wielką chęcią zgodziła się pomóc w realizacji filmu "Żyje się tylko dwa razy”, w którym próbowano choć odrobinę przybliżyć trudny zawód Agenta Jej Mości przeciętnemu zjadaczowi sushi.
W tym celu dostarczyła na plan model(kę) 2000GT, a ta tak idealnie pasowała do 007, że musieli z niej zrobić kabriolet, bo się w coupé z dachem… nie mieścił.
Na wszelki wypadek zrobili dwie sztuki, nigdy nie wiadomo gdzie pani Aki tym wceluje błądząc po zaułkach japońskich miasteczek typu Kobe (szczególnie że, czego w filmie nie widać, nie potrafiła prowadzić).
Toyota w której utknął nasz uroczy Agent miała na pokładzie, dostarczone przez mały, nieznany szerzej koncernik Sony(?) drobne (bo japońskie) gadżety.
W roku 1967 były to: kamera CCTV, nagrywarka wideo, kamery za przednią tablicą rejestracyjną, krótkofalówki, dyktafon uruchamiany głosem i system audio.
W aucie… w 67r.
Tu dostając lekkiego udaru przemieszczam się do roku coś koło 1989, ze dwadzieścia pare lat do przodu, w środkowe regiony Europy Centralnej, drugi na prawo od żelaznej kurtyny (patrząc od dołu mapy), do standardowego sklepu RTV. Bo coś tam rzucili!
-Poproszę walkmana stereo!
-A co to jest? Nie ma!
-A jest coś?
-Gramofon, mono…
-Biorę cztery!
-„Kartki” ma?
Tak, komunistyczne państwo to, jak Japonia, fascynujące miejsce... tylko ciut inaczej.
Ale, ale, jasne, tam w tym Nipponie też mieli swoje „wzloty”. Choćby jak wtedy kiedy armia nippońska, podczas długiego tournee po wschodniej Azji, straciła nagle swój pazur.
Niby się przygotowali do tej wojny, wszczęli ją pospołu jakby wiedzieli co robią, ale… wyglądało na to, że zgwałcenie całej żeńskiej populacji Nankinu i rozniesienie na bagnetach bezbronnych filipińskich wieśniaków nie bardzo przekładało się im na prawdziwe kompetencje militarne.
Armia nippońska, dawno temu oparta na siogunach, mieczach i operujących nimi sprytnie samurajach, podczas drugiej wojny wciąż szukała sposobu na zabicie stu amerykańskich marines, tak żeby nie stracić przy tym, z sześciuset własnych żołnierzy.
Jak to się skończyło, każdy wie.
Poza tym i kilkoma innym fo-pa, sztuka płatnerska, sztuki walki, sztuki wołowiny z Kobe i wielosztuki Yamazaki whisky… palce lizać.
Jak już się za coś wezmą, wyciągną wnioski z porażek, pognał się w ukłonach, to wychodzi im doskonale.
Ale drogo, bardzo drogo im to wychodzi.
2000 za flaszkę wódy? Soshite ikimashou, sensei!
Dlatego póki Polska nie została jeszcze drugą Japonią (choć z tego co widzę na metkach, to już niedługo), zostaję nad Bałtykiem.
Nie zjem gofra, kupię frytki na sztuki - ze dwie, i akurat zaoszczędze na Yamazaki made in Japan!
Może na szklankę, szklaneczkę, szklanunię w Nadmorskim Wypoczynkowym Domu Whisky styknie.
Lubię whisky, nie rozpoznam z jakiego torfowiska, o której godzinie zbierane i dlaczego Anglia wtedy przegrała mecz, i jaka to była pora roku, ale ogólnie, szklaneczkę dobrej jakości trunku zawsze chętnie spróbuję.
Jedne mi smakują, a inne nie i jeśli o mnie chodzi, to o to tu chodzi.
Dobra, nie ma co fizolować, kasa przykitrana - wchodzę.
Patrzę, wszędzie whisky, od góry do dołu, whisky, wszędzie butelki albo butelki, z wyśmienitymi trunkami z całego świata!
Nie, Nie! To sen? Nie ma takich miejsc na świecie. Wychodzę, wchodzę jeszcze raz...
- Panie! Długo jeszcze będziesz tak robił przeciąg z obłędem w oczach?
- Przepraszam, gdzie ja jestem? Czy to już raj, bo nic mnie nie piekło? Miałem wypadek? A co z rodziną? Co z moim autem?
Cóż, rodzina strategicznie na gofrach (dobrze, że lubią tylko z cukrem pudrem), jadę z tematem, czasu mało.
Z miną zblazowanego milionera, który tylko dlatego Bentleyem nie podjechał, że mu się nie chciało, rzucam:
- Yamazaki malt 18 SUNTORY daj mię tu! Mam kilka dych, wystarczy?
Barman z miną zblazowanego kelnera który tylko takich tu widuje:
- Służę uprzejmie, proszę bardzo, 90 zł. Czeków i obrączek ślubnych nie przyjmujemy. Only kasz panie milioner.
90 zł?! Za troszkę wódy? No tak, tak to jest, trochę tego mało, ale cóż...takie japońskie standardy.
Stawiam na stoliku, patrzę, podziwiam, wącham, macam, robię zdjęcia. Jeszcze nie wiem czy pić, czy modlić się, a może zabrać ze sobą?
Notatnik przygotowany, będę spisywał wrażenia, będę filmował!
Instagram czeka, Faceboook wrze, Twitter… wróć… X szaleje, a Tik-Tok się zawiesił.
Potem, już po chwili, wydarzenia dzieją się dość szybko.
Wchodzi moja lepsza, mniejsza połowa, (czarna, szczupła, filigranowa - styl japoński) i widzi szklankę, pyta - A co tam pijesz? Dobre? Można spróbować? - i nie czekając na odwiedź, bierze, przechyla, próbuje „o dobre” i wypija całość.
jamesbond.com.pl - dzięki za grafikę.

Paradoks

      

    Skandynawia to taki region północnej Europy, obejmujący państwa typu Szwecja, Norwegia i Danie.
Bez sensu, dlaczego Danie a nie Finlandia?
Pewnie dlatego, że to jest dobre Danie do myślenia, bo przecież od razu widać, że Finlandia bardziej pasuje.
Zostawmy Danie(ę) póki co, gdyż i tak zmierzamy w tej opowieści dużo dalej, bardziej i wyżej, północniej.
Hmm, niby na ziemi jest wschód, zachód, południe i północ, tak?
Dobra, to gdybyś stanął dokładanie na północym czubku ziemi i spojrzał w dowolnym kierunku, to z samego północzubka patrzyłbyś na wschód czy na zachód?
Z tego północnego punktu obserwacyjnego, patrząc w dal, dowolnie - czy w prawo, w lewo, czy po skosie - patrzyłbyś tylko na południe… nieźle, c’nie?
Wychodzi, że ziemia jednak jest płaska, tylko że w pionie.
Jechałem kiedyś, właśnie przez północ tak Północną, iż słońce, z przejęcia chyba, postanowiło tam wcale nie zachodzić.
A może nie miało za co?
Ludzie już dawno po robocie, tradycyjne piwko wieczorne zrobione, a że się wieczór dłuży to po 12 szt. pykło (już wiadomo skąd słynny na cały świat problem Wikingów z alco.), więc gremialnie, powoli i daszkiem udają się na spoczynek. A szykując się na noc, do spania, tylko czekają na tradycyjny w każdym normalnym świecie znak - na ciemność.
-Ej słońce? Rusz się!
- A, no tak! Już, już spadam…
I już spada za horyzont. Powolutku mu to idzie, ale cóż, jest jednak w cholerę daleko (coś około 1 jednostki astronomicznej), już prawie dało radę, już niemal zaszło, i nagle(!)… przez całą tę północ przechodzi jęk zawodu… Słońce znów zrobiło ich w jajo, i kurwa mać, zaczyna się podnosić!
Właśnie chyba dlatego Skandynawia słynęła (kiedyś, jak teraz, po tych zmianach klimatów, to nie wiem) z patologicznego wręcz bezpieczeństwa, gdyż:
Jak tu złoczynić tak napranym całą tą radosną witaminą Dy?
Jak dokonywać włamań pod osłoną nocy?
Jak przemykać gdzieś ukradkiem w pełnym słońcu?
Jak elegancko zrabowany towar, gdzieś w przytulności ciemności przykitrać?
Jak ofiarę zajść po ciemku?
Jak kosę ożenić w ciemnym zaułku?
Nawet prozaicznie przestraszyć urodzinowo wyskakując nagle z ciemnego pokoju się nie dało!
A idź pan w cholerę z taką robotą!
Było ciężko, dlatego Złoczyńcy - te nieliczne niedobitki które tam jeszcze pielęgnowały fach z dzida pradziada - byli wspomagani jak tylko można.
Przez pół roku płatny urlop, zwolnienie z zus, wakacje kredytowe i ulga na ostrzenie noży.
Tak, tak, północne kraje znane są z socjalu na bogato, tam się o ludzkość dba, i u nas niedługo też tak będzie.
A i tak, mimo tych ułatwień - chętnych nie było, depresja i nicnierobienie - nawet wtedy kiedy „po burzy wychodzi słońce” i na pół roku... zachodzi, i mają noc.
Tam było tak bezpiecznie, że aż czasem niebezpiecznie.
Paradoks taki. Sam doświadczyłem!
Kiedyś, inną razą, wszedłem do sklepo-wypożyczalni rowerów.
W Daniu to było (czyli Skandynawia). Chciałem rower wypożyczyć, cap więc za klamkę - otwarte - wchodzę.
A tam nikogo, wszystko na wierzchu leży jak należy, towar cały, kasa fiskalna i sejf na widoku.
Wołam „halo” a tam nawet echu nie chce się opowiadać - pewnie też sobie poszło - takie pustki.
Wychodzę na front, a tu - znaczy tam - ichni sąsiad podchodzi i mówi, że dzisiaj zamknięte.
-Jak zamknięte skoro otwarte? - pytam grzecznie.
-Nie no, źle się wyraziłem, przepraszam za mój słaby polski którego zupełnie nie znam, ale chodzi o to, że otwarte bo niezamknięte, ale zamknięte gdyż nieczynne.
I weź gadaj z takim.
Cały towar leży, możesz sobie wejść, wziąć, wyjść i wynieść… i nikt tego nie robi!
Idioci? Czy (dopiero potem wyszło, że złoczyńcy na wolnym i się leczo) co?
Ale, przez takie próby i zachowania, no… na kogo człowiek wychodzi kiedy tak wchodzi i z niczym wychodzi?
Przecież to "okazja" jest, a ona "czyni"!
Jak to świadczy o przedsiębiorczym polaku (komu, czemu - to z małej chyba)?
Jak się ludziom w ojczyźnie potem pokazać bez łupu?
To przecież jest nieudaczność, fajtłapowość, niezaradność na skalę kosmiczną a conajmniej Wschodnioeuropejską.
Ktoś inny to na pewno by padł ofiarą tej "okazji" i nieszczęście gotowe.
Dlatego właśnie najlepsze kryminały są ze Skandynawii. Siedzą i wymyślają niestworzone dyrdymały teoretyczne bez oparcia w praktyce!
Za grosz prawdy nie ma w tym i pewnie dlatego takie to dobre. Wymyślać to i ja potrafię, ale idź i to zrób!
Kiedyś, tu wracam do początku tej rozwleczonej opowiastki, dawno temu, kiedy Skandynawia była bardziej niż mniej - blond z niebieskimi oczami a co za tym idzie, Wikingowie by uczyć się strachu i złoczyństwa musieli udawać się po korepetycje na południe, do Galów - jechałem na północ tak bardzo północną, że krok dalej i się zwalisz lotem bezwładnym, jak z urwiska, dosłownie jeszcze jeden krok - i spadasz na południe.
Tak bardzo ta północ była tam hen w górze.
Jedziemy sobie jakby nigdy nic, aż dojechaliśmy do miasteczka.
Oni wszyscy te miasteczka mają tak urocze, tak cudnie pomalowane w kolorach - których tu nie oddam gdyż nie dysponuję tak rozbudowaną słowną paletą barw - że jakbyś się przeniósł do bajkowego świata.
Krajobraz jak z filmów David Attenborough czytała Krystyna Czubówna.
Jak gustujesz w Socrealizmie to bajkowo do wyrzygania, ileż można patrzeć w lazur morza w którym przeglądają się majestatycznie ośnieżone szczyty zjawiskowych gór, a fiordy..
A fiordy przyozdobione po bokach zwinnymi wodospadami, skaczącymi z szarych skał prosto na główkę w odmęty do modrych tych, przetykanych ultramaryną, wód gdzie łosoś na wolnym wybiegu sie pasie...
W każdym razie jestem, miasteczko, mieścinka taka - wioska z rynkiem - czysto, schludnie, atrakcyjnie, a ludzie od rana… wróć... od jakiego kurwa rana kiedy słońce nie zaszło?… ludzie, by jakoś bez snu żyć w tym raju - non stop na kofeinowym haju.
Kiedyś, kiedy jeszcze nie było eurowizji, internetu i tik-toka, cała ta Skandynawia zanurzyła się w nieskończonym mroku egzystencjalnej rozpaczy i samobójczej depresji. Zwykłe lekarstwa - biczowanie się namoczonymi brzozowymi witkami, gorzki humor, tygodniowe pijackie ciągi - nie pomagały.
I wtedy nadszedł czas kawy. Dlatego nie dziw się więcej, że taka skandynawska Szwecja słynie z kawy.
I z Jazzu.
I z Volva.
I z Ikei… Dobra, dość.
Zatrzymałem się, wysiadłem, rozprostowałem kości - czas na kawę - ruszam więc do baru i odruchowo - Pik Pik pilotem samochodowym.
Nagle, patrzę wkoło i czy ja włączyłem coś w aucie czy wyłączyłem rzeczywistość?
Ludzie się zatrzymali w pół ruchu, jedynie ostatkiem milisekund zanim całkiem zamarli - odwrócili głowy w moją stronę, światła skrzyżowania stanęły na czerwono-zielonym. Ptaki zaczęły standami spadać z nieba bo zapomniały machać skrzydłami, drzwi od sklepu zmarły w pół ruchu i nie zdążyły się automatycznie zamknąć, a w automacie puszka z colą zaczęła lewitować.
Świat, być może nawet i Wszech Świat, zamarł.
Potem, jeszcze długo po moim odjeździe, z całego kraju zjeżdżali się stadnie naukowcy, od zachowań fachowcy, socjologowcy oraz inne „owce”. Sensacja roku, że film planowali nakręcić - sensacyjny thirler w 7 sezonach po 15 odcinków każdy (Netflix ma prawa).
Przeprowadzono szczegółowe wywiady, dokonywano obliczeń, próbowano rekonstruować, a w ogólnokrajowej telewizji na czynniki pierwsze rozbierano okoliczności, motywy i przebieg wydarzeń.
Na wizji psychologowie spierali się z z psycholami mającymi wizje.
Racjonalni Naukowcy z Wiedzącymi Lepiej Celebrytami, pospołu i zgodnie - gdyż nie czas na spory gdy świat stanął na krawędzi, rozbierali zagadnienie na czynniki pierwsze udzielając porad jak się zachować i przetrwać ten kryzys.
Wszyscy razem i każdy z osobna, próbowali zrozumieć i wytłumaczyć sobie i wszystkim: Po co, Na Syna Szyny i Thora, ktoś na Północnej Północy ryglował w aucie drzwi?
Dla bezpieczeństwa? To co on tam miał w tym aucie, na łąki Walhalli, że zagrażało całemu miasteczku…