Mission: Impossible!

Zostało właśnie zaprezentowane w Rzymie, a tymczasem gdzie indziej, kiedy indziej…
…Szedłeś i dosłownie było Je czuć historią, i to już z daleka. Nawet po jednym rzucie okiem, było widać - Oj tak, tu mamy do czynienia z historią przez duże Hi!
Stajesz przed nimi, niby zwyczajnie na ulicy, patrzysz i widzisz - są przepiękne, a ile przeszły, jak wiele musiały widzieć przez wieki swej wiernej tu służby? - Wręcz niepojęte!
No, i to są Wrota!
Pewnie nim powstały, zanim można je było - tak jak teraz - podziwić, artysta, arcymistrz w swych fachu, całymi latami, działając na zlecenie możnych mecenasów, poświęcał im swój talent, kunszt, uczucie i oczy, by z kawałków materii wszechświata wydobyć to co najlepsze.
Wtedy, w tych dawnych czasach starożytnych, do odmierzania czasu mieli tylko piach i klepsydry więc czas sypał się im wolniej.
Dlatego był czas by przez lata eksperymentować, samemu zgłębiać dzieła zakazane, wiązać związki, mieszać mikstury, ważyć i uważać żeby się nie sparzyć i chemię w Dzieło przeobrażać, żeby One potem mogły służyć wieki i żeby takich plebus jak ja mógł na Nie podnosić powieki, a nawet się poważyć, odważyć i je otworzyć.
Podobno wszędzie ukryte jest piękno, należy tylko umieć je wydobyć.
A gdy nadszedł dzień rozpoczęcia prac, mikstury już naszykowane i gotowe na gazie zagotowane, po nieprzespanej w gorączce nocy - zaczął tworzyć - pewnie o brzasku, kiedy tylko ranne wstają zorze.
Wszyscy normalni jeszcze spali a on - widzimy to oczyma wyobraźni - otwierając swój warsztat zniecierpliwionymi i zgrabiałymi od zimna palcami szamotał się ze skoblem.
Nawet kawy swej codziennej na sojowym ze straganu vis a vis pracowani, w glinianym bezkształtnym kubasie bezzwrotnym nie wziął na wynos, tak był niecierpliwym.
Zresztą, i tak zamknięte jeszcze było, to nie Żabka.
Bardzo się śpieszył trawiony wewnętrznym żarem, by niezmordowanie, niestrudzenie, bez oglądania się za siebie i na lepsze zlecenia na pełną VAT fakturę - odlewać, pewnie metodą wosku traconego - znaną tylko tym co w Egipcie na kontrakcie byli.
A ile wosku na to poszło? Możemy się tylko domyślać, ale pewnie nawet tyle co w salonie kosmetycznym przez tydzień!
Potem z czołem zlanym potem, godzinami, miesiącami, latami, nie bacząc na koszty i składki do zus, zapominając o leasingu za piec do wytopu, i wysyłaniu faktur do księgowego, zapamiętany w swej pracy, tworząc, tak, zapomniał o świecie.
I powstawały powoli te ornamenty misterne, precyzyjne i delikatne jak muśnięcie skrzydeł motyla, że aż niewiarygodnie. Reliefy lekkie a natrętne jak nocny komar, wijące się liście jak żywe bo w czas podlewane, przechodzące płynnie, zwinnie w głowy istot znanych tylko wyobraźni autora.
I teraz, wszystko to; te zdobienia, żłobienia, wypukłości misterne tworzące gotowy obraz wspaniałości talentu i rzemiosła można, po tak wielu latach, mówiąc wprost - stając na wprost, z opadniętą szczęką w prost - podziwiać!
Mimo wieków i widać że ciężkiej służby, uszczerbków i braków, wytarć i przetarć, to wciąż niesamowity widok!
A to co najlepsze, że można je nawet dotknąć!
Są tu, dosłownie na wyciągnięcie ręki!
Oto prawdziwe podejście do sztuki.
Nie chować cudów gdzieś za pancernymi szybami, w otoczeniu strażników, w atmosferze beztlenowej i klimatyzacji jak z jakiegoś Mission: Impossible!
lecz zwyczajnie, na oścież i do ludzi.
Właśnie… Ludzi… Bo stojąc tak, na bruku, zwyczajnie - na ulicy, przed tymi bezcennymi Wrotami Starożytnej Katedry można, gdy już obeschną łzy wzruszenia, kiedy człowiek odzyska mowę i wchłonie tę olbrzymia dawkę sztuki, historii, emocji, wrażeń, tak… wtedy można zadumać się, i zapłakać nad ludzkością.
Tą karykaturą cywilizacji, która, mając przed nosem takie arcydzieła, dosłownie - nic sobie z tego nie robi!
Dokąd zmierza ten świat, skoro ludzie łażą obwieszeni aparatami, zaTikTokowani, zaInstgarmowani, potrafiąc z narażeniem życia robić sobie przedśmiertne selfie zaraz przed spadnięciem ze skały w przepaść (na szczęście wszystko się w… hmm… lot, zapisuje w chmurze więc luz, coś po nas zostanie), a nie zwracają uwagi na prawdziwe dzieła tego świata które mają na wyciagnięcie dłoni, tylko zatrzymać się i dotknąć?
Stoisz na palcu, przed arcy… ArcyDziełem sztuki, kawałem Historii, padasz niemal na kolana jak przed ołtarzem Wita S. a ci, jak ich w ogóle nazwać? Abderyci! Obojętni i obojętnie, zapatrzeni w swe telefony, przepychając się przechodzą nic sobie z tego nie robiąc!
Nie widzą, nie wiedzą? Trzeba im transparent wywiesić „Tu Jestem!”?
Jak, jak można być takim ignorantem? Jaki to bezsens i marnowanie zasobów!
Przecież przylecieli tu z całego świata właśnie po to. Właśnie… można sobie zadać pytanie: po co?
Po sztukę, i zabytki czy żeby zrobić szybkie zdjęcie, wrzucić na fejsa i lecę dalej?
Tu, gdzie dzieje się prawdziwa historia sztuki, przed tymi słynnymi Wrotami od których centralnie aż bije - po ryju - historia, sztuka, i piękno - nie zatrzymuje się nikt!
- Ba, i jeszcze się krzywo patrzą, że chcesz stać sekundę, a chciałbyś i godzinami, na deszczu, w chłodzie i chłonąć, obcować, dotykać, braillem przeniknąć lata przeszłości… Wy też chciejcież ludzie, zatrzymajcie się póki nie jest za późno! - Tak właśnie dumasz, kręcąc w niedowierzaniu głową, kiedy nagle wyrywa Cię z mroków przeszłych wieków i myśli o przyszłości ponurej, głos też ponury:
-Ale bardzo proszę przechodzić, nie stać i się nie gapić jak ciele w malowane! Nie blokować przejścia. Panie, rusz się pan, bo ludzie nie mogą spokojnie przejść do środka i obejrzeć ekspozycji Bezcennych Wrót! Nie no, to jest Mission Impossible zapanować na takimi bara…perso…nami!
-Y… a ten… a to TO tu to nie jest oryginał?


Martini Wytrawny

„-Martini! - zazgrzytał przez zęby, chwilowo nie był w szampańskim nastroju...
- Wstrząśnięte czy mieszane? - dopytał barman profesjonalnie wchodząc w rolę.
- Mam to w dupie! - odrzekł Bond, czym nie zdziwił chyba tylko siebie”.
Tak, tak, ja wiem, to o powyższy dialog chodziło Przemkowi z jamesbond.com.pl kiedy w światowym dniu Martini wspomniał o tych co „nie mają w dupie” i zachęcał do odpowiedniego uczczenia tego święta.
Skoro są takie rekomendacje to ja pacierza, kawy i wódy nigdy hmm… nie odmawiam dwa razy.
Ok, let's go celebrate: Wlać (nie w siebie, ok, później można już mieszać w sobie, ale na razie wlać do szkła!) - trzy części ginu, - jedną część wódki, - i pół części likieru lillet, lub całą część... dobra, co się będziemy rozdrabniać, lej pan dwie części tego całego Martini Wytrawnego.
Wstrząsnąć z lodem, nie mieszać (ostatecznie, zależnie od sytuacji - mieszać i „mieć to w dupie”), udekorować spiralką z cytrynowej skórki.
Wypić, i zamówić kolejny.
Jednego się pije bez okazji, jak jest okazja to dwa, no a skoro mamy święto…
Powyższy przepis to tajemna receptura (spalić przed przeczytaniem!) na drink „Vesper”.
- Dlaczego „Vesper”?
- Bo kto raz spróbuje, nie będzie chciał pić nic innego! - powiedział Bond, J. Bond w „Cassino Royale”.
To samo można by powiedzieć o Porsche, a szczególnie o 911.
Nawet nie chodzi o samą pięknie powyginaną blachę pokrytą cud kolorem i skrywająca ultranowoczesną technologię i bajkowe wnętrze, lecz głównie - jak w drinku w którym przeważnie chodzi o smak - o jazdę.
O te przyspieszenia, precyzję wejść w zakręty, doskonały układ hamulcowy (bo nie wygrywa ten co szybko startuje tylko ten co późno hamuje), strojenie, zawieszenie i silnika mruczenie - 911 - to jest wspaniały, doskonalony przez dziesięciolecia, instrument do jazdy a…
…Kto raz jeździł, nie będzie chciał jeździć niczym innym.
Szkoda tylko, że będę musiał. Nie mam tyle narządów wewnętrznych do sprzedania, żeby Mi_ starczyło na takie auto, ale nawet bez nerki, oka oraz ręki - przyjemność z jazdy byłaby nie do podrobienia!
A co może być jeszcze lepsze od Porsche?
Bardzo Porsze: lepsze od Porsche jest Porsche na dwujezdniowej, trzypasmowej drodze bez ograniczenia prędkości.
Tak, tak, są jeszcze takie drogi w Europie, ale zostały już tylko w Niemczech (i na wyspie Man).
Wiele można mówić o tych całych „Niemcy”, ale jedno jest pewne - samochód z drogą to potrafią zestroić.
Między Stuttgartem a Norymbergą zrobili sobie za parę miliardów marek niemieckich plac zabaw dla dorosłych. Droga bez ograniczeń prędkości, szeroka jak lotnisko, a po horyzont ciągną się łagodne łuki, profilowane zakręty, wszędzie bezkolizyjne zjazdy do jakiegoś magicznego „Ausfahrtu”, lekkie wzniesienia i, jeśli masz w czym, maksymalne uniesienia.
A ja miałem! BMW, którym się poruszałem po tej wspaniałej szosie, było wtedy, jak i ja - w pełni szczęścia.
Po mieście taka bemka, ze swoimi setkami koni pod maską, niutonometrami tira i twardością zawieszenia strojoną przez dentystów sadystów, snuje się smętnie, wyje z bólu jak na borowaniu bez znieczulenia uwięziona na smyczy skrzyżowań, szarpie za obrożę sygnalizacji świetlnych, patrzy umęczonym wzrokiem na przejściach dla pieszych.
Ale wyjedź nią z miasta, wypuść się na autostradę!
Natychmiast jak ten marynarz trafiony celną „kurwą” - nabiera bystrości spojrzenia, chyżości ruchów, sprężystości w stawach a klata się wypina.
I w długą… Tak, w tym sercu o wielolitrowej pojemności z dodatkami, ukryty jest duch Granturismo czy innego M-powera. Wtedy właśnie, uwolniona od urbanistycznych barier, pokazuje swą prawdziwą charcią naturę.
Cóż, przy 250 km na godzinę ma ściągane cugle, elektronika z tym swoim małym, krzemowym rozumkiem nie zna się na żartach, negocjacjach i nieczuła jest na prośby czy groźby, ale, gdyby nie to… poszłoby się więcej.
Dobre i te marne 250, nieczęsto można pojechać z taką prędkością jeśli się nie ma tysięcy - zł i punktów - do rozdysponowania, oraz, jak kot - 9 rzyci.
Jechaliśmy, a może już lecieliśmy?, i oboje/puzony/trąbki szczęśliwi.
Pełni uniesień, i już chyba uniesieni, lecimy tuż nad ziemią 250, jesteśmy panami tej drogi, jesteśmy niewyprzedzalni, jesteśmy najlepsi!
Tu wtrącę, ale na szybko, że nie lubię jak się Mi_ błyska z tyłu światłami. Są jednak wyjątki, znam je, i rozumiem.
Kiedy jestem na drodze bez ograniczeń prędkości, i coś szybkiego jak błyskawica błyskawicznie zbliża się do mnie z prędkością liczoną już chyba w parsekach, to wtedy dobrze, że daje Mi_ grzecznie sygnały świetne: długi, długi, krótki, długi, długi, krótki! „U Wa Żaj Ja Dę”
To ja rozumiem, na takich drogach, w takich miejscach, takimi sprzętami… to już nie jest nasze swojskie „z drogi śledzie bo JA jedzie”. Teraz, to jest istotna informacja służąca konkretnym celom BHP.
Choinka leśna, ale… jeśli ja jadę 200, to ile jedzie To co właśnie, z 5 km, błyska mi światłami i zbliża się niepokojąco szybko?
Podumam nad tym później, teraz, czym prędzej zwalniam pas, i zjeżdżam na prawą, by obok… to coś bziuuut… przemknęło sobie bezpieczenie.
I z rykiem silnika obok Porsche 911 przemyka.
Piękne, jak green zielone, pewnie w kolorze za dopłatą w cenie kawalerki - Grün des Alpenwaldes an einem frostigen Wintermorgen, i wygląda jak pocisk.
Nowej generacji to pocisk, bo przemieszcza się po autostradzie z prędkością hipersoniczną i każdego kto mu stanie na drodze, przed przejechaniem ostrzeliwuje promieniami reflektorów.
A jest tu pole do popisu, szerokie na trzy pasy jest to pole. Jest gdzie robić uniki i patrzeć, przez ułamek sekundy, z jaką gracją ten pocisk przelatuje, i jak go goni dźwięk.
Dużo refleksji jak na czas ten krótki i jeszcze tego wszystkiego, co tu napisano nie wymyśliłem, a Porsche już zniknęło za horyzontem tych zdarzeń.
Ciekawe kto tym jedzie? I stukam się w ten siwy łep! Oj, to jasne! Kierowca jakiś testowy musi to być, przecież niedaleko Stuttgart z fabryką Pocisków typu Porsche.
Uspokoiłem się ciut, zakleiwszy tą dedukcją dziury wybite przez 911 w moim i bmw ego, i delektując się marnymi dwustoma na godzinę, jadę dalej, by po chwili pozyskać nową wiedzę w temacie prędkości, techniki i ekonomii. Okazuje się, że takie prędkości wciągają paliwo szybciej niż Mastif Hiszpański stada bizonów (a Mastif robi to błyskawicznie!).
Stacja paliw pojawiła się znikąd, dokładnie wtedy, kiedy jej potrzebowałem, czyli już po chwili.
Zjechałem i precyzyjnie podstawiłem się pod instrybutor, a obok, już zatankowane, stoi to piękne, zielone Porsche w kolorze „Grün des Alpenwaldes an einem frostigen Wintermorgen”.
No tak, ma to sens! Żeby mieć takie osiągi, taki pojazd trzeba mocno odchudzić.
Lekki być musi jak koliberek, zamiast klamek pewnie tasiemki z aksamitu, za fotele robi tylko karbonowy stelaż obciągnięty nanotkaniną o ujemnej wadze, kubki od kawy bez kawy - za ciężka - trzyma się między nogami, a za zbiornik paliwa robi naparstek.
Tankuję, się przypatruję i kombinuję: Kim jest kierowca, kto też tak jeździ takim autem?
Ktoś z Formuły1? a może z LeMansa? Albo z Nascar ktoś Mi_ doskonale nieznany?
A może to Sally Carrera z "Cars"ów tylko w zielonym incognicie?
I kiedy tak sobie dumam z budynku stacji wychodzi cała na czarno, cała czarna, brunetka.
Automatycznie jak każdy hetero sapiens wciągam brzuch, przeczesuję rzednące włosy gdyż ona idzie w moim kierunku, i zagaduję ją wstrząśnięty jak Minionek w Minionkach do ulicznego hydrantu:
- Heloł Buena Vista, ich heiße Otto und du? - no… w myślach ją zagaduję!
- Ich heiße Eva! - Odpowiada ona... zapewne też w myślach, bo zupełnie mnie nie zauważając wsiada do tego swojego 911, wrzuca cegłę na gaz i niezmieszana odjeżdża ta...
w Porschu koloru Green Eva.
Grafika, jak wszystkie Jego - Superowa!, autorstwa Przemka z jamesbond.com.pl
A 911 Porsche to chyba od Porsche.

Platyna i złoto

Każdemu wiadomo - ludzie dzielą się na tych którzy jeżdżą pojazdami premium (co tam aktualnie jest na topie), i na tych którzy by tak chcieli.
Ja wiem - to prestiż jest, szacunek się ma - i nie dziwię się, przecież wszyscy jesteśmy ludźmi sukcesu, lub stoimy w tej kolejce i już, już niebawem nadejdzie nasza kolej…
No a co najlepiej pokazuje wszystkim wkoło, a przede wszystkim nam samym - „ludzia sukcesu” i jego przedsiębiorczość, niebanalne znajomości, niebagatelne umiejętności, sukcesowatość po kokardę i ogólną zaradność?
No tak, oczywiście, pojazd którym jeździ!
To jest oczywiste i stanowczo postuluję za tym, żeby przy samych wejściach do galerii handlowych czy przed dyskontami, obok niebieskich miejsc dla inwalidów, robić specjalne miejsca dla „Mistrzów życia”.
I tak tam stają, przejście zastawiają, należy więc to zaakcentować żeby nikt nie przegapił!
Jest w końcu, do cholery, jakaś sprawiedliwość, no naprawdę, nie wszyscy są tacy sami i skoro ja mam "merca" a ty nie, idź zarób sobie to też będziesz na przodzie parkował!
I nam się to po prostu należy.
Znaczy się im, bo Mi_ nie.
Ja pogodziłem się ze swoim miejscem w szeregu, z tym, że sukcesu nie będzie, bo cóż, na wstępie już, ustawiłem się do złej kolejki, i nie pamiętam już do której, chyba po wzrost.
Trudno, będę sobie parkował gdzieś tam z dala, dobra jest… przejdę się.
A skoro już jestem pogodzonym ze swoją przyziemnością i nieskucesowatością, to i auto mam dopasowane, takie… nijakie takie, w dodatku na "Fy".
A wszyscy dobrze wiedzą, do czego są Fiat, Fordy i Francuzy.
Cóż, skoro nie dla mnie ośmiorniczki, miejsca w zarządach, nie jestem Tłusty Kot co cierpi za miliony, i specjalne miejsca parkingowe przy wejściu też nie dla Mi_, to auto mam typu narzędzie, klasa szpadel.
Dobre jest, ale tylko do pracy.
Ja wiem, kto chodzi na kompromisy ten się kompromituje, ale cóż, wybrałem się na kompromis - jakości, ceny, wygody i niezawodności.
Nie rzuca się to to w oczy, laski żadnej nie zauroczy, ale dobrze się do przodu toczy.
Można polegać, niezawodne jest i nie trzeba go ładować co 200 kilosów.
Tak sobie myślę - jak w życiu ciszej jedziesz, to dalej dojedziesz (mądrość życiowa! przemyśleć i nie mylić z elektrykami!).
Ma to oczywiście swoje minusy! Ludzie nie robią sobie z Mi_ selfiów, o autografy się nie biją, a i telewizje śniadaniowe nie pamietają, nie zapraszają żebym przyszedł i przekazał jakąś mądrość.
Jakbym był bogaty i sławny to byłbym przecież mądry, a tak?
No i niestety, mimo, że narzędzie zadbane, poszanowane jak tokarka po robocie, wyprzeglądane na wszystkie strony (to ważne w pracy żeby się nie psuło co chwila) i ogólnie cacy, to jest niesprzedawalne.
Raz, że nie premium, dwa na 'fy" a trzy… wiadomo, auto musi być, nawet niepremiumowe, z przebiegiem do 186 tys km.
I ani kilosa więcej!
Choćby miało 18 lat, i to bardzo mało prawdopodobne żeby po tylu latach było z takim niskim przebiegiem ktoś sprzedawał w takiej doskonałej cenie, i być może coś tu było „uaktualniane”, to nie jest ważne!
Ma 180 tys przebiegu, jest gitara i gdzie wypłacić kasę z reklamówki?
„-Stefuś, ja się nie znam, ale dlaczego ono w trzech kolorach i cztery ślady robi?
-Gupiaś babo! To jest niepowtarzalna „specjal edition” na 200 lecie produkcji, tak pan powiedział, a robi cztery ślady bo no, pomyśl, ile ma kół? I jeszcze nam promocję zrobił, na 15 lat jego obecności na świecie, obniżyli przebiega do 150 tysięcy! Czyli robił tysiąc kilosów rocznie, wychodzi na to, że kupilim nowe auto! Oj tak, jest się mistrzem zakupu i negocjacji!”
I z drugiej strony - choćby było w idealnym stanie technicznym, jeżdżone w długie trasy gdzie się nie zużywa, z książka serwisową przepiękną i czytelną jak Auto-Świat, z certyfiktami TuF i Teraz Polska, nic to! - nie ma 186 tylko co? aż 215 tys?
„Ulep, szrot, i idź mnie pan panie stąd z tym syfem bo psem poczuję!”
Cóż, jasno wychodzi na to, że jedyne co mam dobrego w tym moim ToolJeździe na fy to ubezpiecznie.
O tak, bo ubezpiecznie to ja mam Platynowe!
Gdyż można za nie płacić jedynie sztabami złota i platyny.
Ale za te sztaby otrzymuje się ochronę tak doskonałą i wszechstronną, że aż strach skorzystać.
Jest to ubezpiecznie typu „- A jak nam ukradną furę? - To nam muszą oddać samolot! Taka Tradycja, Ekstradycja!”
AC, OC, NW, NNW, HGW, AGH i UJ! Wszystkie opcje!
Tak, ubezpiecznie to jedyny ratunek by kiedyś, bez straty w ludziach, i pogryzień, uwolnić się od tego złomka, mimo, że dobrego towarzysza i solidnego ziomka.
Się mi rozwali błotniki i będzie szkoda całkowita, a może ktoś ukradnie - jakiś niewidomy nowicjusz na złodziejskim niepłatnym stażu się połakomi szlifując umiejętności - a ja… obciążony sztabami platyny i złota udam się po Bentleja!
Nie uprzedzajmy jednak wypadków, kiedy po raz pierwszy zajechałem do tej, o tej tam, galerii (bez obrazów), jeszcze byłem szary obywatel, dlatego, jak już wcześniej ustalono, przednie miejsca parkingowe dla lepszych przewidziano.
Zaparkowałem sobie skromnie odpowiednio do kategorii dziobania i poszedłem piechotą.
A kiedy wróciłem! No oczom nie wierzę! Nie ma? Macam, sprawdzam, brajluję i wiwatuję!
Hurra, nareszcie, mamy to! To znaczy nie mamy! Ukradli! Co za radość!
W podskokach i chóralnych śpiewach aż się niesie po hali, już wyciągam komórkę by żonę uprzedzić - niech chłodzi flaszkę i zamówi miejsce u Gucziego!
Mi_: Nie no, nie wódkę naszą powszednią! Szampana nabądź, najlepszego Igristoje, na zeszyt weź! Nie, nie rezerwuj Gucciego w Mediolanum, tylko „Gucziego i Wersaczego” - tych chłopaków naszych z bazarku, no tych od podróbek, do nich idź!
I już dzwonię do ubezpieczyciela żeby szykowali transport sztab na adres korespondencyjny, kiedy podchodzi do mnie ochroniarz i pyta co się tak cieszę?
„Odejdź stąd kmiocie, wiesz z kim gadasz?” Pomyślałem i tak już miałem zagadnąć zgodnie z moim nagłym awansem społecznym, ale, że z natury jestem uprzejmy dla maluczkich, to mówię, że Mi_ auto ukradli, i czyż to nie wspaniałe?
- Wie pan, nie chcę psuć atmosfery sukcesu i burzyć tej radosnej chwili, ale, tak tyko dla pewności, niech pan może też sprawdzi na innych piętrach, bo to, wie pan... to parking jest trzypoziomowy.

Szłem

-Tato, Ta To! A ja poszłem dzisiaj sam na plac zabaw!
-Chyba poszedłeś? Mówi się „poszedłem”.
-Tato, ja chyba lepiej wiem co zrobiłem?
Przypomniał Mi_ się ten dialog, niespodziewanie, bo z tego co widzę to ja tu też sobie szłem. „Widzę”… no, bardzo śmieszne.
Szłem, dumałem i choć nic nie widziałem to patrzałem - i jak to szło? „Jeśli nie możesz latać, biegnij. Jeśli nie możesz biec, idź. Jeśli nie możesz chodzić, czołgaj się. Ale bez względu na wszystko - posuwaj się naprzód”?
Chyba jakoś tak.
Latanie póki co zostawmy, jeszcze do tego wrócę, bieganie też odpadało, chodzeniem też bym tego nie nazwał, więc „szłem”, jak dzieci, tiptopkami, ale bez względu na wszystko posuwałem się, naprzód.
Byłem zdeterminowany!
Mrok od dawna czający się w koło, teraz przytulił i mnie, a otuliwszy swoim przyjemnym ciemnym i zimnym dotykiem, powoli przesączał się do głowy.
Nie powiem, jest cudowanie - niebo zasnute chmurami tak szczelnie, że tworzy całość z lasem, pośród niczego tylko ja, drzewa, a w ciemności mrówki już szykują się do recyclingu mych zwłok, i, ale fajnie! chyba zaraz zacznie padać.
Ta sielska atmosfera totalnej alienacji, wyobcowania, pustki i samotności byłaby niemal skończenie doskonała gdyby nie ptaki, te SKURWYSYNY co zawsze od czwartej w nocy drą mordy, że okna nie otworzysz, i teraz też, po zmroku, od czasu do czasu się odzywały, pokrzykując… pohukując, czy co one tam robią w ciemnościach, żeby ludzi straszyć.
Pewnie nocna zmiana, kardiolodzy od zawałów zajebiści specjaliści.
Coś trzasło gdzieś w mroku! Wilki!?
Ach nie, to pewnie tylko jakaś para zagubionych duszyczek w poszukiwaniu bocznego wejścia do raju przedziera się przez mroczną puszczę. Zaraz dołączę, ale...
Na razie szłem, ale za chwilę będę się czołgał, nic to, ważne żeby do przodu, łatwo się nie poddam.
Leniwa i przewidywalna wcześniej akcja nabrała nagłego rozpędu, kiedy po „sprawdzeniu czy rowery stoją”, rozprostowaniu członków, i przeciągnięciu się z refleksją - są dwie rzeczy, które napełniają duszę podziwem i czcią, niebo ciemniste nade mną i prawo moralne we mnie - zadecydowałem, że można wracać bo "się ściemnia", i wtedy właśnie zawadziłem o ten cholerny korzeń, drąga, minę przeciwczołgową, pozostałości po sztolni, zwłoki jakiegoś niedźwiedzia, kosę przerażonej kostuchy, czy co to się tam czaiło w tym dole.
Po powstaniu, otrzepaniu się, i rzuceniu paru kur… ups, pardą - pań lekkich obyczajów - poszedłem już raźno, póki co bez zwłoki, do auta.
No a teraz szłem, i zaraz się będę czołgał, ale ważne żeby do przodu…
Upały dawno zelżały, ciemność w gęstwinie zgęstniała, zaczyna padać…
Są w rzyci rzeczy o których się filozofiom nie śniło, bo niech ktoś mi wytłumaczy, po co - do urwy nędzy - w nocy, w lesie, na totalnym zadupiu i w ciemności zamykałem auto z kluczyka.
Komórka w samochodzie, i OjaCierpięDolę, gdzie on tu teraz leży, ten kluczyk…

Może się nada

Jechałem przez Jasło. Dawno tu nie byłem, wiele miesięcy, może nawet rok.
A…, jakoś nie było po drodze.
Kiedy tak jechałem przypomniałem sobie o firmie „Roman & Kolesie” z którą sporadycznie bo sporadycznie, ale robi się interesy.
Może wpadnę do nich - pomyślałem - skoro już tu jestem, przypomnę się, no i z pół godziny już chyba nie piłem kawy… ale bym się napił kawy!
Jak pomyślałem tak zrobiłem, w dodatku, nie korzystając ze wspomagaczy (poza kawą) pamięć mam dobrą i pamietam, że to jest tu, o tam, za rogiem.
Zaparkowałem, a kiedy do nich szedłem zadzwonił telefon, patrzę, i ech… oczom wierzę, znowu!
-Dzień dobry p. Mi_, to ja Roman z „Roman & Kolesie” z Jasła. Dawno pana u nas nie było, to dzwonię, żeby się przypomnieć, może by pan kiedyś do nas zaglądnął?
Nie zdziwiłem się, nawet mięsień Mi_ nie drgnął, mimika ciała typu głaz. Zdarza mi się tak, tak często, że już dawno zdążyłem się przyzwyczaić do tego typu wybryków mojej rzeczywistości.
Odbieram i:
Mi: Panie Romanie? Proszę powiedzieć Hokus-Pokus.
Ro: Słucham?
Mi: No, „hokus pokus”, niech pan powie, najlepiej na głos!
Ro: Gdybym pana nie znał… no dobra… Hokus Po…
Mi: Tadam!
I stanąłem w drzwiach ich firmy.
Widok tych min, nigdy nie przestanie mnie bawić.
Czy są w życiu przypadki? Może, są, a może nie ma i rodzimy się w jakimś scenariuszu, wcześniej zaprogramowanym, który mogą ogarnąć tylko intergalaktyczne niesztuczne inteligencje tak potężne, że działające w bocznych liniach czasu i alternatywnych wersjach światów?
Skoro naukowcy doszli do wniosku, że my i wszystko, co postrzegamy, to tylko 4% tego, co istnieje, to co my możemy wiedzieć?
Nie wiem, może to jest jakieś mikrofalowe, krótkiego zasięgu połączenie energii umysłów?
Może wystarczy tylko wyostrzona intuicja i umiejętność jej słuchania, bo trzeba wiedzieć kiedy nadaje z sensem, a kiedy głupoty opowiada żerując na naszych lękach i kompleksach?
Dumałem sobie o tym, bo aktualnie nie miałem wiele do roboty. Woda z zimnego Atlantyku, poprzez skomplikowany system zaworów, niedomkniętych śluz, kluz, bulajów i innych bajerów, wlewała się Mi_ do butów i nogawek, miałem czas.
Zimno… byr…byr…
No cóż, trzeba sobie jasno powiedzieć - To Nie My? Nie, To My i ToNieMy!
Miałem powody do dumania o tym, bo całe to tonięcie, zaczęło się, jak zwykle, hmm… od przypadku(?), czyli od małego piwa.
Piwko było nadmiarowe, jedno i naprawdę malusie - ale tak jak motyl co na drugim końcu świata zamachał skrzydełkami by wywołać u nas tsunami - wpłynęło na losy.
Małe i niewinne piwko, spowodowało 10 minutowe opóźnienie w dotarciu na dworzec, które to opóźnienie, jak kamyczek w lawinie, zamieniło się w … no, lawinę… zdarzeń.
Punktualnie o 22 zamknięte kratą (jakby nie wystarczało, że sam zamknąłem swoją, Francja jest dziwna) na całą noc, do 6, skrzynki bagażowe (w których miałem bagaż) spowodowały opóźnienie w wyjeździe, co przełożyło się na kolosalne spóźnienie w przyjdzie, co ostatecznie zakończyło się wypłynięciem z 24 godzinnym opóźnieniem, a to spowodowało że… cóż:
-ToNieMy!
Woda - kurka jaka ona zimna - podnosiła się coraz wyżej, a mewy Mi_ nad głową i nad tonącym promem, z krzykiem i prześmiewczo pikowały szybując, latały śmigając… i pokrzykując się śmiały.
-A ić że w cholere! Bardzo śmieszne i zamknijcie ryje!
Ponoć, „tonący brzydko się chwyta”, więc trzymałem się brzydko ale jak umiałem silno, tej zimnej, śliskiej poręczy, i dumałem, bo miałem chwilę: to jak to jest z tym przeznaczeniem, jest czy nie jest?
Nie wiadomo, może jakbym nie wypił tego jebnego małego piwa, to bym zdążył odebrać bagaż, a potem i na pociąg który…
Miałby wypadek, bo jakieś dzieciaki dla draki podłożyły by kłodę pod koła.
A może nie, i dojechałbym tym pociągiem na czas, a wypłynąwszy zgodnie z planem, szedłbym teraz na Guinessa…
I wpadłbym pod auto, bo oni tu jeżdżą po złej stronie…
No nie, schodzę zbyt głęboko. Ech, kurwa, i wszystko się Mi_ teraz kojarzy z utonięciem.
Byr… byr… Coraz zimniej jakby, i coraz głośniej skrzeczą te cholerne mewy, że też się mi zachciało Zjednoczonego Królestwa leżącego na wyspach.
Kiedy tak pogrążałem się coraz bardziej w mroczne rozkimny o przeznaczeniu, a w planie na najbliższą przyszłość miałem pogrążenie się w równie mroczne i w dodatku zimne wody Atlantyku, i kiedy nad wodę wystawały Mi_ już tylko oczy żeby lepiej widzieć, i uszy żeby lepiej słyszeć te cholerne mewy…
Obudziłem się zrywem, to znaczy, spadając - z ławki.
Zerwałem się nagle obudzony, ale mało przytomny.
Mewy są? Są.
A jakże, potężne ptaszyska śmigając w te i nazad, już wyraźnie i wprost śmieją się ze mnie swymi hitchcockowskimi chichotami.
A woda? Jest.
Woda zaczynała się lać… ale z nieba.
Obudziłem się z horroru, nad ranem, na zimnej i niewygodnej żeliwnej, wytopionej chyba z dział zatopionych okrętów, ławce w Dover.
Uff. Czyli nie toniemy? Tak! Tym razem To Nie My!
To tylko sen był, inspirowany hitchcockowskiem dreszczowcem i odMewymi efektami specjalnymi, z małą domieszką zmęczenia i wrażeń z nocnego przepłynięcia kanału LaManszu, oraz nocowania na przytulnej, osnutej mgłami Albionu, zimnej i twardej ławce.
Zaczynający się, a rzadko spotykany w Anglii deszcz („cud, panie, cud!”), mgła… no i te kurwewskie Mewy - całkiem mnie już ocuciło!
Dlaczego one są takie duże? Przyleciały z Jurajskiej Wyspy, czy co - krowy jedzą?
Już siedząc na ławce, przebudzony i rozedrgany, no bo, powiedzmy sobie szczerze - przecież prawie utonąłem, i co z tego, że we śnie?
Każdy przecież wie - żadna kobieta nie daruje zdrady, i cóż z tego, że jej się to przyśniło? - tu to samo.
Dumałem nad koincydencja zdarzeń, zdążeń, spóźnień, przypadków i przeznaczeń, a te cholerne ptaki dalej darły ryja… ale jakoś inaczej.
I obudziłem się! Ale co? znowu się obudziłem?
Prawie utonąłem, obudziłem się z tego ledwie żywy, po to żeby usiąść na ławce w deszczu i zimnie, po to żeby się znowu obudzić? We własnym łóżku?
I czemuż te ptaki tak drą ryje, Ptasiek Staszek, Weź coś z tym zrób!
No nie! JPRDL Incepcja na żywo, jak pragnę zdrowia i niższego zusu!
Co to jest, sen w śnie?!
Teraz już nie ryzykowałem, uszczypałem się, zabolało, ale to było mało.
jak w Nolanskiej „Incepcji” wziąłem do ręki swój tajny przedmiot, by sprawdzić czy na pewno to rzeczywistość.
Tak, zgadza się teraz już na bank nie śpię! Bo jak każdy co się rano budzi, chwyciłem za smartphon.
Nie ma lepszego testu.
Ok, skoro się budzę 3 raz, jest 4 w nocy, ptaki się drą i spać nie dają, to sprawdzę co tam w świecie, a tam…
Kolega Krystian o pierwszej pięć, przysłał zdjęcie mewy, że może… się Mi_ qrdwa, nada!
Przypadki? Jakie przypadki!
Fajnie się czyta, miło minął czas? Doceń - buycoffee.to/SzosaMi


Umiejętności

 W „Top Gear” - taki program w tv o motoryzacji, w stylu „ kto wymyśli coś najgłupszego ten wygrywa” - oj, doskonały program(!) for Mi_, mieli taką jedną konkurencję: Na tor - do ścigania - stawiali jakiś zwykły „pojazd za rozsądną cenę”, a do tego pojazdu wsadzali szeregowego obywatela typu Tom Cruise czy inna Taylor Swift i kazali jechać - jak umiom, i na maxa. Można było później śledzić te ich jeździeckie „wypociny”, podziwiać wejścia a czasami też wyjścia z zakrętów, ekwilibrystykę oraz technikę która by człowiekowi do głowy nie przyszła gdyby tego nie zobaczył, a po najlepszym okrążeniu, ten ich - tych szeregowych obywateli - najlepszy czas, wieszano na tablicy wyników, żeby się pośmiać. I ktoś wpadł na pomysł racjonalizatorski!
Tę samą trasę, tym samym „pojazdem za rozsądną cenę” dać, do pokonania kierowcom Formuły 1 (Formuły JEDEN).
I dali, a kiedy „cywile” spinali się na maksa i w totalnym stresie, sięgając wyżyn możliwości swoich umiejętności robili co mogli, „formularze” kierując pojazdem dwoma palcami, ziewając, rozglądając się na boki, drapiąc z nudów po tyłku, i komentując widoki przy okazji, wykręcali czasy przejazdów nieosiągalne nikomu z „cywili”.
Żeby nie było siary, Formularze mieli nawet osobną tablicę wyników, i na torze "Top Gear", rywalizowali jedynie między sobą, a jeżdżąc w tej konkurencji, wyglądali jakby wcale się nie koncertowali na drodze, jakby gaz wciskali od niechcenia, a jeden to nawet się bawił peni… manetka od okna się bawił.
No kto to widział!? Jak można tak ludzi poniżać? Co za ciule!
Ale z drugiej strony…
…Tracimy umiejętności na rzecz maszyn, bo talent to nie wszystko.
Jak się go ma, to trzeba szlifować, pracować, doskonalić, przechodzić na wyższe skile, nabywać nowe umiejętności.
A jak się go nie ma… to też.
Oddajemy smart maszynom to co nas wyróżnia - kreatywność i intuicję, i zamiast nabywać - tracimy wiedzę oraz umiejętności.
Coraz wyraźniej to widać na drogach. Nie włączanie świateł czy kierunkowskazów wtedy kiedy trzeba, manewry rodem z głupich i głupszych, brak logiki w postępowaniu i do tego jeszcze pojazdy które potrafią coraz więcej, więc - po cóż myśleć, wiesz ile to myślenie zużywa kalorii(?), a żywność coraz droższa!
A jak kiedyś odetną prąd?
Tzn. Inni tracą, ja nie, ja umiejętności doskonalę!
O, pierwszy z brzegu przykład.
Np. dzisiaj mija 50 lat Fiatowi 126p. Polskiemu, swojskiemu naszemu własnemu Porszu na miarę naszych możliwości.
Napęd na tył, bagażnik z przodu, 2 drzwi, silnik z tyłu, bez wspomagania, topowo spartańskie wyposażenie gdyż w wyczynie każdy gram jest na wagę! - Ot typowe sportowe coupé za które, innym firmom, frajerzy płacą fortuny.
Ja też, będąc prekursorem wyczynu, miałem kiedyś F-porsze 126p!
A jak! No pewnie, i szlifowałem na nim, i w nim, swoje umiejętności.
Nie włączanie kierunkowskazów i patrzenie co wyniknie, wyprzedzanie na trzeciego, zawracanie na ręcznym miedzy betonami, sprawdzanie granic możliwości aerodynamiki - czyli kiedy zacznę, nie za szybko jechać tylko za nisko lecieć, czy na pokład wejdą 2 palety płytek, w ilu kursach da się przeprowadzić pełnowymiarową rodzinę z kotem i 100 litrowym akwarium do innego domu i dlaczego tylko w jednym.
Oj, wiele nabyło się unikatowych umiejętności które przydają się do teraz.
Szlifowanie cylindrów pilnikiem do paznokci, wymiana dwóch kół bez jednego lewarka, zostawianie auta na biegu bez ręcznego, te rzeczy.
To auto było wspaniałym przykładem kunsztu i zwycięstwa mechaniki nad elektroniką, i nawet odpalało się go cudnie mechanicznie - linką i wajchą. A jak linka pękła?
Właśnie! I tu wchodzą w grę nabyte umiejętności.
Wychodziło się z pojazdu, otwierało maskę - z tyłu - silnikową, i patykiem - bo się wiedziało co nacisnąć, pyk, kaszl… kaszl…kaszlak… i odpalało się pojazd. A po umiejętnym odpaleniu człowiek automatycznie uzyskiwał dostęp do nowych opcji nauki i nabywania kolejnych umiejętności, typu - blacharka i lakiernictwo sprayowe, bo pojazd stał na biegu i po odpaleniu idealnie trafiał przodem i siłą rozpędu, po wyjściu z krawężnikowego progu, w ławkę stającą przed parkingiem.



Nie byle jakość

Przedzierałem się, przeciskałem, brnąłem przez kolorowy tłum - no kurwa, weź się trochę przesuń! - a z każdej strony atakowały mnie jazgotliwe dźwięki komórek, rozmów, krzyków, pohukiwań, reklam, i nawoływań.

Starożytne ale nie zawsze pięknie odrestaurowane fasady, witryny i przeszklenia zachęcały do zakupu, skorzystania, promocji, oferty dnia, oraz niezapomnianej okazji.

No jak - się pytam - „niezapomnianej”, skoro od tego jazgotu sam już nie pamietam kim jestem, skąd przychodzę i dokąd zmierzam?

A nie był to „Władek” w szczycie, ani odpust pod wezwaniem urodzin świetego, ba! nie był to nawet Rzym choć wszystkie drogi do niego prowadzą.

To było turystyczne, średniej wielkości, miasto ze swoim biutiful Old Town, w ciepły weekend.

No, może jest biuti, może i nawet ful, ale ciężko to stwierdzić… kiedy widzi się tylko las.

Las głów, reklam, produktów i ofert, i każda inna, a wszystkie brzydkie. 

Kiedy tak przedzierałem się przez ten szajs las, nagle, z lewej, pojawiła się Mi_, w kącie oka, uliczka.

Cała jakaś bezsensownie pusta, abstrakcyjnie cicha.

Jakaś nieśmiała i zapyziała taka.

Kostka na niej brukowa, a całość w odcieniach szarości.

Ale trudno się jej dziwić, że taka szara, nijaka taka, skoro nie było tam szyldów zachęcających do skorzystania, brakło menu z promocją dnia dania, ciupag, statków w butelce, i repliki kopalni soli Wieliczka w skali 1:1.

Nie mogę, cóż za marnotrawstwo przestrzeni!

Naprawdę nikt przedsiębiorczy nie pomyślał by w witrynach i na każdym możliwym centymetrze chodnika poumieszczać reklam, nastawiać potykaczy, stolików, i straganów?

Zapomniano o tej dziurze? Nie wiem, być może są tu od wieków posadowione prastare banki operujące starym pieniądzem, a pieniądz lubi ciszę, a może jakieś kancelarie dystyngowanych adwokatów przemieszały się pewnie z cichymi klubami tylko dla członków… hmm… słabo to brzmi… i członkiń. 

Może jest chroniona jakimś niewidocznym polem siłowym?

Nie było kogo zapytać, bo pomijaną była przez Grażynki, Andżeliki i Brajanków jako zupełnie nieatrakcyjna, gdyż wszystko to dyskretnie schowane było, a jedyne co stało na tej pustej, nudnej, krzywej, brukowanej uliczce to czarny Maybach. 

A Maybach, może kto nie wie, to coś więcej niż luksusowa nazwa Mercedesa.

Ojcem Maybacha i niemal całej motoryzacji był August Wilhelm Maybach, i to jego osobie Mercedes zawdzięcza nie tylko wdzięcznie brzmiącą nazwę, ale całą technologiczną spuściznę. To właśnie Maybach był pierwszym inżynierem, który opracował silnik spalinowy. Około 1900 r., za namową austriackiego kupca i konsula generalnego Emila Jellinka, Maybach zaprojektował samochód z czterocylindrowym silnikiem o mocy 35 KM i dwoma gaźnikami.

Tu i teraz, to co zobaczyłem na pustej uliczce, to robiona pod szyldem Mercedes-Maybach limuzyna klasy S (nie mylić z ubraniami, bo może „S” ale prawdziwe „XXXL”).

Imponujące auto, prawdziwa limuzyna, która ma 5,47 m długości i olbrzymi rozstaw osi: 3,40 m. Taki Maybach jest o 18 cm dłuższy od przedłużanej wersji mercedesa klasy S.

Nie, nie rzucał się na ludzi krzykliwymi chromami, oszałamiającymi wstawkami, spojlerami, czy nachalnym naklejkowym tuningiem.

Był dyskretnie czarny, a z przyciemnianymi szybami, i w tej swojej nie nachalności wyglądał tak dystyngowanie, że trochę szkoda, iż miał gwiazdę Mercedesa na masce, a logotypy Maybacha tylko na tylnych słupkach.

Ten samochód zasłużył na to, żeby dumnie wozić własny symbol centralnie z przodu, a kto ma wiedzieć, ten wie.

Pole siłowe chroniące wstęp na bruk przepuściło mnie, więc wszedłem w tę pustą uliczkę, i niemal od razu z dwóch stron, jak złożonymi w łódeczki dłońmi, po uszach uderzyła mnie cisza i myśl: 

Co, tak jak mnie teraz, uderza uważnego obserwatora w przestrzeni VIP (VERY IMPORTANT PRZESTRZEŃ) na lotnisku czy dworcu?

Otóż, w przestrzeni tej VIPowskiej, jeśli ktoś już tam trafi, uderza nieobecności perswazji.

Nie ma reklam, zachęt i sugestii. Nie ma kolorowych napojów i oferty dnia na schabowego z frytkami na oleju zmienianym co 30 tys km.

Doczekaliśmy czasów w których przestrzeń VIP jest „VIP”, właśnie dlatego, że niczego tam nie ma.

Jeśli cię stać to masz ciszę, spokój, dobrą wodę, minimalizm i dyskretną obsługę.

Jeśli nie, to wtedy co wszyscy, jedziesz nad morze - i masz morze… parawanów, albo w góry - i jest kolejka… do Góry, a wszystko okraszone badziewiem, tandetą, hałasem, bylejakością, i każdy znajdzie coś na swoją kieszeń.

Nadchodzą czasy, w których za to, żeby Nic Nie Było, trzeba będzie słono płacić, a na ciszę, dobrą wodę, spokój, czyste powietrze i nie Byle ale Naprawdę Jakość… stać będzie tylko bogatych.


Fajnie się czyta?

Doceń jakość - buycoffee.to/SzosaMi