Wyspa.
„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się zaczynają pić. Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku, następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów, potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „o mój rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu, i wtedy powstaje fala która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe bo na wpół martwe, ciała.
Tak było kiedy płynąłem na Bornholm, który mimo, że duński to powinien być nasz, zPolski!
No tak, tak, a co? Grenlandia która wcale nie leży w Danii też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować.
Taki miałem plan, a wodolot który tam pływa, nawet płynąc tyłem, w bok i na około „wodo leci” max z 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę.
Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie.
I Wyspa będzie nasza, aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!
Oczywiście, pod warunkiem, że nie ma martwej fali.
Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze, śledziobeczka, bujana, powolna i zdana na laskę Neptuna. A jaka jest laska Neptuna to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna.
Wtedy właśnie, ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym śledzie, siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga w swej biedzie.
Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż, zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to co do torebek nie trafiło, bosakami wyciąga tych co się rzucili o odmęty, by skrócić swe męki, lub próbować w pław przyspieszyć przeprawę, i mętnie coś tłumaczą „że już niedługo dopłyniemy, o to już tu, o tam, za tamtym zakrętem”. Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach i w końcu wiedzą za co mają płacone „szkodliwe”.
Po dopłynięciu - 4 do 5 godzin - zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów, i ogólnie chętny do życia jak saper co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton.
Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie.
Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy.
No ale co? Jakie są opcje, wracać, na te wody?
Nigdy! Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie, bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu które dostały jakiegoś zwarcia zaczynają działać…
Ale dobra, te bajery zostawmy na później, teraz skupmy się na podstawowej filogenezie; nieźle byłoby, na przykład, znowu stać się kręgowcem. A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech nogach.
…Wstaję, rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę wyspę.
Wsypa.
Ale, ale, przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy.
To jak, z buta będę szedł?
Nie wypada, dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów, gdyż każdy wie, że obce terytoria zajmuje się rowerowo. Tylko gdzie tu rowerownia?
Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia:
-Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?
-Yes off course, я говорю на русском языке. Tam pan pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto - odparł w językach których nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem o co chodzi, gdyż pokazał palcem.
Jest i Rowerownia. Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami, dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu.
Wchodzę do środka - ale w środku poza tym, że jest wszystko to nikogo nie ma.
Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi, ale też i nie pomoże.
Hmm, dziwne, doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu. Wychodzę, wejdę jeszcze raz i sprawdzę.
Wychodzę: rowery nadal stoją.
W dodatku wszystkie luzem.
O mamo, mam omamy!
Jest ze mną gorzej niż myślałem.
Wchodzę: a tu… bez zmian!
W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając drapię się po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód. Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek tych zderzeń… cywilizacji.
Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji czyli mimiki całociałowej i zasuwam:
-Endszuldigung zi bite, Ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć ja tu rentować, prosić szanowny Pan! Więc gdzie jest, pacz Pan mnie na usta: wy po ży czacz?
-A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.
-Panie, jak zamknięte, jak otwarte?
-Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte bo nie zamknięte, ale nieczynne.
Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już. Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam - jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty, jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego? Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu! Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja i to ona przecież czyni?
Czyni czy nie czyni?
Czyni!
Wtopa.
To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło bo Bornholm nadal nie nasz. I tu podpowiem, że bardzo dobrze!
Potem, głębiej w tej Wyspie kiedy zaniechałem podboju, okazało się, aż drżę kiedy o tym piszę, że tam… no nie mogę… Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami) co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie - ja piernicze - samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!
Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.
Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!