Wyspa, wsypa, wtopa



Wyspa.
„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się zaczynają pić. Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku, następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów, potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „o mój rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu, i wtedy powstaje fala która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe bo na wpół martwe, ciała.
Tak było kiedy płynąłem na Bornholm, który mimo, że duński to powinien być nasz, zPolski!
No tak, tak, a co? Grenlandia która wcale nie leży w Danii też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować.
Taki miałem plan, a wodolot który tam pływa, nawet płynąc tyłem, w bok i na około „wodo leci” max z 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę.
Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie.
I Wyspa będzie nasza, aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!
Oczywiście, pod warunkiem, że nie ma martwej fali.
Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze, śledziobeczka, bujana, powolna i zdana na laskę Neptuna. A jaka jest laska Neptuna to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna.
Wtedy właśnie, ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym śledzie, siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga w swej biedzie.
Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż, zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to co do torebek nie trafiło, bosakami wyciąga tych co się rzucili o odmęty, by skrócić swe męki, lub próbować w pław przyspieszyć przeprawę, i mętnie coś tłumaczą „że już niedługo dopłyniemy, o to już tu, o tam, za tamtym zakrętem”. Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach i w końcu wiedzą za co mają płacone „szkodliwe”.
Po dopłynięciu - 4 do 5 godzin - zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów, i ogólnie chętny do życia jak saper co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton.
Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie.
Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy.
No ale co? Jakie są opcje, wracać, na te wody?
Nigdy! Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie, bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu które dostały jakiegoś zwarcia zaczynają działać…
Ale dobra, te bajery zostawmy na później, teraz skupmy się na podstawowej filogenezie; nieźle byłoby, na przykład, znowu stać się kręgowcem. A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech nogach.
…Wstaję, rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę wyspę.
Wsypa.
Ale, ale, przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy.
To jak, z buta będę szedł?
Nie wypada, dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów, gdyż każdy wie, że obce terytoria zajmuje się rowerowo. Tylko gdzie tu rowerownia?
Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia:
-Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?
-Yes off course, я говорю на русском языке. Tam pan pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto - odparł w językach których nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem o co chodzi, gdyż pokazał palcem.
Jest i Rowerownia. Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami, dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu.
Wchodzę do środka - ale w środku poza tym, że jest wszystko to nikogo nie ma.
Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi, ale też i nie pomoże.
Hmm, dziwne, doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu. Wychodzę, wejdę jeszcze raz i sprawdzę.
Wychodzę: rowery nadal stoją.
W dodatku wszystkie luzem.
O mamo, mam omamy!
Jest ze mną gorzej niż myślałem.
Wchodzę: a tu… bez zmian!
W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając drapię się po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód. Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek tych zderzeń… cywilizacji.
Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji czyli mimiki całociałowej i zasuwam:
-Endszuldigung zi bite, Ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć ja tu rentować, prosić szanowny Pan! Więc gdzie jest, pacz Pan mnie na usta: wy po ży czacz?
-A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.
-Panie, jak zamknięte, jak otwarte?
-Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte bo nie zamknięte, ale nieczynne.
Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już. Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam - jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty, jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego? Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu! Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja i to ona przecież czyni?
Czyni czy nie czyni?
Czyni!
Wtopa.
To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło bo Bornholm nadal nie nasz. I tu podpowiem, że bardzo dobrze!
Potem, głębiej w tej Wyspie kiedy zaniechałem podboju, okazało się, aż drżę kiedy o tym piszę, że tam… no nie mogę… Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami) co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie - ja piernicze - samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!
Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.
Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!

Badanko


Byłem ostatnio na badaniu technicznym i przypomniało mi się jak kiedyś…

Będąc w trasie, takim zwykłym osobowym samochodem, okazałosiem, że o dni chyba złosiem, ależ jestem łosiem, mam nieważne badanie techniczne.

Nieważne jak się okazało, ważne, że nieważne.

Zajeżdżam na stację diagnostyczną, przydrożną, nie drogą i drożną.

-Badanko?
-Badanko? A tak, poproszę!
-Piękne autko, piękne! Biała perełka?
-Nie, Szarusia Eminencyjka, od niemycia.
Szefunio się zabrał za badanko i badankuje:
Amortyzatroki - w normie
Światełka - w porządeczku
Klocuszki - nowiutkie,
Tarczunie - ładniutkie
Klaksonik -...
Nie, nie dam rady! Jeszcze chwilę i mu pociągnę z bani za to zdrabnianie…
- sprawniutki!
Luzik - nie ma
Nie, nie dałem rady - Panie kierowniku? A zdrobni pan „deszcz pada”?
Przeciągłe spojrzenie… Pod nosem mruczenie, na obcasie się obrócenie... Zrozumiał?
-Dobrze, wszystko pięknie, autko… auto w stanie idealnym i to takie na „Fy” No, no! To podbijamy dowodzik… khem khem... dowód! Tak, to zapraszam do kantorka i dowodzi… dowód poproszę - A jeszcze przebieg sprawdzę…
I biegusiem pobiegusiał do autka i z daleczka słyszunię głosik/głosiczek/głosiunik:
-O KURWA! 590 000?!!!

Światowy Dzień Pizzy!


Kkamagwi-ga nal ttae bae-ga tteoreojigo to po koreańsku: kiedy wrona zrywa się do lotu, spada gruszka.

Ciągle powtarzam - czytanie to teatr wyobraźni… hmm… a może to o radio chodziło?
Nieważne! Czytanie rozwija wyobraźnię, zwiększa wiedzę, wyrabia wyrobienie i wygładza ogładę, powiększa słownictwo, pozwala łatwiej odnaleźć się w świecie i szybciej porozumieć z ludźmi którzy, nie tak jak my, czytają mniej i nie władają językami świata.

Ech... Jadało się pizzę garściami, i jak chleb - z niejednego pieca. W wielu miejscach świata się ją jadło, Hawajską na Islandii, Pepperoni w Portugalii, Neapolitanę w Mediolanum, Quattroformaggi w Quattroporte czy Margeritę… mrożoną.
Która najbardziej zapadła mi w pamięć, którą będę wspominał już po wieki, tak weszła Mi_ pod powieki?
Cóż, jest taka jedna.
Ta pierwsza, niezapomniana.

Kiedyś podstawowym środkiem transportu młodego człowieka, w krajach demokracji ludowej co z mozołem i w trudzie rozwiązują problemu które gdzie indziej nie występują, była Książeczka Autostopowicza.

Dla usprawnienia tego popularnego sposobu docierania do szkoły i na wagary przeprowadzono badania, wysłano wiele specekip w teren, poświęcono dużo czasu i zasobów żeby ustalić, zbadać, rozpoznać bardzo trudne do zdiagnozowania zagadnienie - dlaczego wszędzie to działa, a w Czecho i Słowacji nie. Nie biorą tam na stopa, możesz sobie stać godzinami, błagać, tańczyć, klękać i fajki fajczyć, i nie da to nic. Jesteś niewidoczną drobiną, leptonem lub kwarkiem, na czarnej patelni spalonym skwarkiem, Bozon Higgsa elementarnie niewidocznym elementem.

Bądź sobie czym tam chcesz a i tak Je-Steś-Kur-Wa-Nie-Wi-Do-Czny!
Pewnie jeździły tam nawet specjalne Czarne Wołgi i zbierały przydrożne trupy umartych autostopowiczów.
Dlaczego? Do dzisiaj nie wiadomo, ekipy wysłane na zbadanie tego zagadnienia nie wróciły… jeśli ich CzaWołga nie zabrała to pewnie jeszcze łapią tam stopa.
Dlatego, kiedy podróżujesz autostopem z Bratysławy do Wiednia, najłatwiej do celu dostaniesz się pociągiem.

Ale, jeśli przeżyjesz, uda ci się i dotrzesz - Pałac Schonbrunn, Katedra św. Szczepana, Belweder, Hofburg, Kanał Dunajski, Prater, Kościół Wotywny, Burggarten, tort Sachera, Apfelstrudel, Tafelspitz czy Sznycel po Wiedeńsku stają przed tobą otworem!
Pod warunkiem, że po morderczej przeprawie przez Czecho i Słowację najpierw coś zjesz. A co przeważnie zjada ledwie żywy po nocy przespanej w przytulnym rowie, posiadacz wielu (a w dwóch słowach?) nie wielu szylingów austriackich (niegdyś taki zamiennik euro) Młody Podróżnik za Jeden półUśmiech?
Teraz żywi się hot-dogami, kiedyś mlekiem i bułkami, ale jest pora obiadowa, pierwsza taka pora od 3 dni, więc pora na jakiś obiad.

Czas zaszaleć, człowiek czekał na to całe życie.
Czas na Pizze!
Szczególnie, że w czasach niesłusznie minionych (czasach kolejki na Gubałówkę i po papier toaletowy, czy się stoi czy się leży 5 tysięcy się należy, i tylko octu w całym sklepie, „tato, nie przesadzaj tylko ocet w całym Auchan?!”) pizzy, tego kontrrewolucyjnego, szatańskiego wytworu zgniłego zachodu, nie było.

Starannie, precyzyjnie, z pietyzmem, koronkowo w tym celu wybrana Restauracja była wizualnie i asortymentowo dopasowana do wizualnego i asortymentowo wyposażonych Podróżników Pierwszy raz Przybyłych za Żelazową, przeżartą rdzą, Kurtynę.

Nie ma wstydu, nie ma lipy, jest pizza!
Nie ma też i strachu, skoro w Wiedniu made in Austria władają niemieckim, skoro w Budapeszcie made in Węgry władają ugrofińskim, a w Brazylii gwarzą po portugalsku. Chociaż większość ludzi w Meksyku mówi po hiszpańsku, a język ten nie został oficjalnie uznany za urzędowy i uznaje się tam, oprócz hiszpańskiego, 68 języków narodowych, używanych przez rdzenną ludność, to my, z doskonałym 4 klasy kształconym rosyjskimi poradzimy sobie wszędzie!
Spoko luz, dobrze będzie.

Wchodzimy, siadamy przy stoliku przyozdobionym w gustowną ceratę. Pani kelnerka przyodziana w białe obszyte koronką fartuszki i koronę przynosi kartę z Speisekarte, a my po przeliczeniu funduszy, po otrzymaniu infomacji że „kredytu nie udziela się i nie można płacić blikiem”, odrzucamy każdą po kolei pozycję z menua jak niedostosowaną do funduszy.
Po odrzuceniu Maragaritany, Sycyliany, Neaopolitany, Peperooniany, QuatroFormadzijany, Wegetariany,… w końcu, na końcu, trafiamy na pozycję która odpowiada naszym budżetom. W zgodny rytmie kiwając głowami kelnerkę przyzywamy i - o to tu, gawarisz ty pa ruski? to mówię że chcę - zamawiamy!

Pani uniesieniem brwi się upewnia (ar ju siur?), tak wynika z jej mimika. Potakujemy grzecznie gdyż kiedy nie wiesz jak się zachować zachowuj się po prostu grzecznie kurwa c’nie?!
Pani znika, my czekamy, atmosfera senną jest, pora obiadowa ale dzień nietargowy, na miasta obrzeżach leży ta oberża, ale jakby gęstnieje?

Aż nadciąga ten moment upragniony, ten wyczekany moment degustacji.
Tyle lat!
Tyle czasu!
Tyle rewolucji i wojen o pokój!
I Już, stało się, pani stawia przed nami Gorące Talerze (Ostatnia najtańsza pozycja w menu z pizzami - heiße platte - 5 österreichische schilling), a cała kuchnia przychodzi nas oglądać jak jemy te puste talerze. 
Ech… Kkamagwi-ga nal ttae bae-ga tteoreojigo! 

Dolce Vita




W życiu liczą się detale. Obraz, droga, szafka z Ikei, osiągnięcie szczytnego celu, na szczycie szczytowanie, kodów sczytywanie czy Szosy czytanie, składa się z małych elementów które trzeba mozolnie ze sobą połączyć aby stworzyły całość.

Oczywiście - zbyt szczegółowe skupianie się na detalach może zaburzyć ogląd całości, ale z drugiej strony, patrzenie z odległości na całość, może przygnieść ogromem, a smakowite detale mogą nam umknąć.
Dlatego, w tym wszystkim, trzeba zachować jakiś balans, z jednej strony dystans, a z drugiej… ech… w życiu liczą się detale.

Tak jak kiedyś ja, w Italii, gdzie:
1. Nie ma nieobitych aut.
2. Jeśli jednak są, to jest to zagubiony niemiecki emeryt, którego nawigacja wywiodła na manowce w jego funkiel nowym mercu, i patrz na 1.

Jest tak, gdyż Włosi traktują swoje środki transportu z typową dla siebie nonszalancją i radością ich bi... bycia.
Klasyczne Dolce vita! - w dobrowolnym tłumaczeniu - Masz Dolce? Witaj!
To jest trochę dziwne, bo najpiękniejsze, najdroższe, najkultowniejsze, najdizajniejsze i najfajniejsze auta robi się właśnie tam.
Ferrari, Lambo, Maserati, Fiat 500…

Z jednej strony są to pojazdy o ponadczasowym designie, tak piękne, że szkoda wsiadać, a z drugiej strony… no weź i zobacz z drugiej strony… widzisz jaka wgniota?
Ciężko to zrozumieć, ale też trudno się dziwić.
Italia ma długie tradycje w budowaniu miast.
Wtedy, kiedy je budowli, stawiano na ponadczasową solidność, tak by to czego nie załatwił Wezuwiusz, się ostało i stało.
No i stoi, do dzisiaj.

Byli bystrzy, mieli Senekę, Marka Aureliusza, formację żółwia, kohorty, czynszówki i igrzyska, ale jednego nie przewidzieli.
Nie przewidzieli transportu czterokołowego wielokonnego (poza wołowym), a na tym co zbudowali rydwany mijały się bez im problemu, wiec -Panie, to nie Ameryka, po co szerzej i prościej, jak tak jest łatwiej i prościej?
W dodatku, w Rzymie w ciągu dnia, był zakaz jazdy konno, więc budowano w układzie: niech będzie tajemniczo i zagadkowo w stylu „gdzie ja, kurwa, jestem?!” dla przyszłych, przybyłych tu, turystów.

W takich warunkach obcierka, wgniotka, ryśnięcie, błotnikiem muśnięcie, jest oznaką zwykłych codziennych zmagań z przestrzenią.
Drobna jak u dzieciaka na podwórku czy piłkarzy na boisku oznaka zajęć praktycznych na powietrzu.
Przemyć, pocałować, plasterek i do przodu.
Więcej przy tym gry aktorskiej i udawania, niż boleści i poważnych urazów, lapidarnie rzecz ujmując - stłuczka nie wypadek, jeździć - obserwować.

Nikogo więc nie zdziwiło, ba, nikt nawet nie zauważył, gdy na miniaturowej Italiańskiej uliczce miejskiej, z jednej strony zastawionej stolikami i okupowanej przez degustatorów espresso, a z drugiej błotnik w błotnik ustawionymi pojazdami, jakaś bellissima z włosami czarnymi, starannie, godzinami układanymi w niestaranny, artystyczny nieład, wsiadła do swojego naparstka w formie Fiata 500.

Oczywiście, miejsca wkoło tyle, co w tokijskim metrze w godzinach szczytu, gdy zapaśnicy sumo dorabiają sobie dopychaniem masy ludzi swą masą.
Nikt nie wie, jak ona tam wparkowała, zapewne tak samo jak próbuje wyparkować, zresztą, i tak nikogo to nie obchodzi.

Gdy czarna przepiękność wsiadła, odpaliła i zaczęła opuszczać miejsce parkingowe, nikt z rozdyskutowanych i rozgestykulowanych, wypoczywających po 2 godzinach harówki Włochów, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Nikt, poza mną. Bo ja, mimo, że z daleka, patrzę, widzę i zwracam uwagę na szczegóły.

Kiedy Pani Przepiękna zaczęła swoim autem przybijać piątki przodem w tył i tyłem z pojazdami stojącymi grzecznie przed i za nią - zdziwiłem się - Ej… No, miejsca jest mało, ale nie aż tak! Szkoda przecież tej pięknej 500-setki!
Co ona myśli, że jak tak sie poodbija to jej zrobią miejsce?
Pewnie tak i wychodzi na to, że 30 cm z przodu, podobnie z tyłu to sprawa z góry przegrana, nie ma najmniejszych szans, żeby z tej dziury wyjechać inaczej, niż poszerzając lukę poprzez presję mechaniczną z dodatkiem kinetyki na sąsiednie pojazdy.
A, że się blacha wygnie? To są szczegóły i nie ma co na nie zwracać uwagi.

Ale ja zwracam, i widzę iż ta presja nic nie da. Pojazdy z nieznanych powodów nie chcą współpracować, mimo, że pani uparcie, zawzięcie i bezskutecznie niepowiększa luki w przestrzeni.
Taka piękna stara 500! Może ma swoje niedoskonałości wynikłe z życia w trudnym środowisku, ale z jaką gracją dojrzewa!
Nie! Nie mogę na to patrzeć!
Fiat 500 wyszedł Włochom doskonale. Cudowny pojazd, no i, z daleka widać, przepiękna właścicielka - wymagają pomocy jakiegoś dżentelmena.

Spokojnie acz zamaszyście wstałem od stolika, nagłym tym ruchem zmieniając równowagę sił i energii na kwartale. Kinestetycznie rozmawiający rękami, kłócących się o wszystko i o nic werbalnie, clienti abituali lekko zastygli i... jakby przycichli?
Kiedy skierowałem się w stronę Namiętnej i 500, powoli, jak łany zbóż pokładzione wiatrem, rozmowy ucichły zupełnie, a uwaga zogniskowała się tylko w jednym punkcie. W punkcie Mi.
Podszedłem i grzecznie, strzelając po oficersku obcachami moich teniówków zaproponowałem pomoc, a Bellisima ją przyjęła.

Wysiadła, ustępując miejsca w naparstkowozie.
Uwaga tego mikroświata, jego energia, doping i fascynacja skumulowane były już tylko na fiaciku.
Jedni zapomnieli o oddychaniu, drudzy nerwowo przypalali papierosy, inni histerycznie się śmiali: „Co on zrobi w tej sytuacji, w której wiadomo, że nic nie zrobi, gdyż sytuacja jest równie jasna i beznadziejna jak reprezentacji Polski w walce z Potwornymi Wyspami Owczymi?”
Lecz, jak to powiedział kiedyś Asterix „Ale głupi Ci Rzymianie!” - 30 cm z przodu i z tyłu to aż za wiele, żeby takim autem wyjechać, łamiąc się kilka razy w miejscu.

Ręce mam silne, doświadczenie również niesłabe, więc bez problemu wyprowadziłem naparstkoautko z klinczu, w dodatku zgrabnie i bez niepotrzebnego obijania jego pięknego przodu i uroczego tyłu.
Z wrażenia, część co słabszych nerwowo obecnych tu istot padła bez przytomności, reszta oklaskowymi owacjami na stojąco nagrodziła me mistrzostwo.
Z okolicznych domów zaczęli się zbiegać miejscowi, myśląc, że Azzurri wygrali Mistrzostwa Europy! A jeśli nie to nic, i tak jest okazja żeby świętować.
Dolce Vita!

Kiedy opuściłem naparstkowóz Bellissima odrzekła - Grazie! - wdzięcznym, męskim barytonem, i puściła mi oko, a ja zobaczyłem, bo mam oko do szczegółów, że ma oko w rajtuzie i sobie nóg nie… nóg nie...
Nóg nie ogolił, ten cholerny Bellissim.

Dowozicielator


Pizza nie jest tylko kawałkiem podpieczonego ciasta z dodatkami „jak kto lubi”.
Pizza jest ostatnią deską ratunku, dla ludzkości.

Dla towarzyskich (i bliskich) spotkań kawałków białka, w czasach wszechobecnych krzemowych callów na odległość.
Dla ludzi głodnych, gdy przychodzisz do domu, i okazuje się, że jedyna osoba co umiała włączyć kuchenkę jest nieobecna.
Dla ludzi chłodnych, kiedy w domu zimno, a ten co umiał podgrzać jest… gdzie indziej.
Dla ludzi samotnych, dla których jedynym sposobem żeby się odezwać do człowieka w ludzkim języku to podziękować Dowozicielatorowi.

Pizza ratuje życie, ocala rzyci, pomaga całym narodom przejść przez czas niepewny i burzliwi, bo demokracja właśnie się kończy.
Pizza nie jest jak mleko, nie musi mieć najszybszego transportu… Jest czymś więcej! Dlatego pizza ma najnajszybszy transport, przed jej Dowozicielatorem wszystkie drzwi stoją otworem, ma Kod Uniwersalny otwierający wszystkie bramy, a Dowozicielator… „Dowozicielator” to osoba Kultowa, poważana społecznie, a kiedy jedzie, kiedy Zapierdala swoim oprawionym w światła niczym wybuch supernowej Dowozicielowozem inni posłusznie usuwają mu się z drogi.
Obdarzany charyzmą, szacunkiem i sutymi napiwkami, świadom swej misji, skupiony lecz skromny. Opędzając się od fanów i fanek paraduje w futrach i złotych łańcuchach, ale tylko po pracy. „Złoty a skromny”.

Gdyby to był powiedzmy… jakiś 2034 rok, a akcja działaby się w burbklawie (autonomiczne i niezależne przedmieście) rozczłonkowanych na miasta-państwa, poprzecinanych przez Subkontynentalne RówneSzosy S.A i Międzykontynentalne ProstePasy z.o.o, z zegarmistrzowską precyzją, na równe kwartały Niezjednoczonych Stanach Ameryki, Dowozicielator swoim wzmocnionym tytanem z dodatkiem polimerów ultraszybkim Muscle Carze przybyłby - Na Czas.
„Na Czas” to 30 minut i ani sekundy później.

To bardzo ważne, bo niegdyś prężna gospodarka USA w roku 34 należy do najgorszych na świecie. Państwo upadło na pysk, a dowóz pizzy, obok muzyki hip-hop, filmów porno klasy D i kodowania stał się jedną z głównych gałęzi przemysłu.
I zarządzania.

Pizza i jej dowóz stały się problemem naukowym.
Problemem, który zbadano, kreśląc wykresy częstotliwości występowania kłótni na schodach i poświęcanego im czasu (podłączając pierwszych Dowozicielatorów do aparatury pomiarowej, która nagrywała, a potem analizowała postawę i taktykę debatujących stron: histogramy napięcia wokalnego, specyficzne struktury gramatyczne stosowane przez przeciętnego, białego, średnio zarabiającego mieszkańca burbklawy, który, wbrew wszelkiej logice, dochodził do wniosku, że odbierając pizzę, ma ostatnią szansę, by stanąć jak Savonarola i zgromić wszystko, co zgniłe i zdegenerowane w otaczającej go rzeczywistości).

Wnioski płynące z badań były przerażające: przeciętny mieszkaniec burbklawy byłby gotów zrobić wszystko, ale to wszystko, by dostać pizzę za darmo. Gotów kłamać, wmawiać sobie, że nie zna się na zegarku, ba, gotów przyśpieszyć czas, byle tylko dostał mu się darmowy produkt.
Przeciętny mieszkaniec burbklawy uważał, że darmowa pizza należy mu się tak samo jak prawo do życia, wolności i realizacji własnych, jebanych dążeń.

Tak, dowóz pizzy stał się jednym z czterech fundamentów gospodarki, a ludzie przez cztery lata studiują w CosaNostra Pizza University, żeby się tego nauczyć.
Kiedy zgłaszają się na egzaminy wstępne, nie potrafiąc sklecić zdania po angielsku, waląc z Abchazji, Ruandy, Guanajuato i południa Jersey, a po czterech latach wiedzą więcej o pizzy niż Beduin o piachu.

Tę selekcję przechodzą tylko najlepsi, najwytrwalsi, najtwardsi, dlatego kiedy nasz Dowozicielator przybywa przed upływem umownych i zagwarantowanych w konstytucjach niezrzeszonych państw-miast 30 minut, w stylu Ninija wyskakuje z komfortowego, klimatyzowanego wnętrza i z głębokim ukłonem zza którego wystają dobrze widoczne dwa samurajskie miecze (mówiące same za siebie), przekazuje swój cenny Towar w ręce Zamawiającego.

Dlaczego Dowozicielator jest aż tak dobrze wyposażony?
Po co, poza ekstremalnie elastycznym kombinezonem tak czarnym, że pochłania światło, pojazdem który prawom fizyki się nie kłania, posiada też trzydziestukilku calowe ostrza z najlepszej Okinawskiej stali?
Bo ludzie polegają na nim. Bo stanowi model do naśladowania.
Należy do Elity, a tu jest Ameryka!
Ludzie robią, co im się, kurwa, żywnie podoba i mają do tego prawo.
No… i mają broń, i nikt im, kurna, ani nie może mówić ani przeszkodzić, w tym co „chcom lub majom se robić”!

Pośród uzbrojonych po zęby Twardych Lokalersów, wolnych obywateli burbklaw pistolet nie robi już wrażenia, a samurajskie miecze…
Cóż, mówią same za siebie.
Dowozicielator - szkolony w CosaNostra Uniwesriti na 4 letnich opłacanych przez Mafię intensywnych studiach, zapatrzony w sprzęt produkcji w kooperacji z VOSTOK i HUAWEJ - ma w kontrakcie, że pizza ma być dostarczona w 30 minut.
Nie w 31, 35 czy czydzieści czy! Może być w 21.

Maksymalnie 30 minut, a jeśli nie, to odbiorca/nabywca zwany dalej Właścicielem Twoich Organów, po przepisowych, gwaratnownych prawem 30 minutach przejmuje Pizzę na własność, a w imieniu Dowozicielatora który nie wywiązał się z umowy, na miejsce, helikopterem, przybywa Ojciec Chrzestny Capo di tutti capi z przeprosinami, walizką kasy (+ pizza gratis) oraz biletami na wołoski balet.
Co dzieje się ze spóźnionym Dowozicielatorem?
Nie wiadomo, nikt go później nie widział.

Dość już o upadłej Ameryce, wracamy Tu, do Demokracji w Zagrożeniu, Kraju Zniewolonych Mediów i Prezdęta Wszyskich Polaków, na mecz, który ma się zacząć o 20:45. Tak na zapas, bo już głodny jestem jak wilk, zamówię pizze o ósmej.
Tak, tak będzie w sam raz, „na czas, na pewno”.
Ech, każdy się zgodzi, gdy człowieka lekko przygłodzi, nie ma nic lepszego jak dobra, ciepła, świeża, chrupiąca pizza dostarczona ekspresem z opalnego węglem pieca prosto na stół, o tam, w okolice tych zimnych, zmrożonych do zera absolutnego piw - poproszę.

Jest ósma, jest zamówione, jest spokój, zostaje jedynie oczekiwanie.
„Twoje zamówienie zostało przyjęte, oczekuj dostawy za pół godziny i pozdrowienia dla rodziny!”
Tak, teraz rubaszne rozmowy, radosne śmiechy i zacieranie „rączek”.
Czy zna ktoś lepsze zagospodarowanie czasoprzestrzeni niż Liga Mistrzów w towarzystwie kilku bromistrzów, adekwatnej ilości piw i pizzy?
Chyba tylko transmisja obrad sejmu, może się z tym równać w tych czasach, a poza tym to już nic.

O 20.30 zapomniałem w zamówieniu.
O 21 przypomniałem sobie, że pizzy jeszcze nie ma.
O 21.30 wszyscy sobie o tym przypomnieli.
O 21.45 ktoś zapukał do drzwi.

Kiedy w wyleniałym polarze, roczłapanym bucie, i krzywej czapce, wręczył mi jakieś wystygłe placki w oklapniętych pudłach, kiedy okazało się, że pomylił zamówienia, i czy zamiast 2 x duża peperoni może być hawajska, i z tuńczykiem… bo wie pan, ruch jest i to chwilę zejdzie zanim on zejdzie, pójdzie, pojedzie, weźmie i przywiezie.
Poprosiłem go grzecznie żeby chwilkę zaczekał i poszedłem, po moje miecze…

Lapis-lazula


Dwóch hipermęskich - jakby wyjętych prosto z Instagrama - facetów, odzianych w modnie antracytową (taką szaro-czarną, ale zdecydowanie ciemniejszą niż marengo, jednak bardziej zbalansowaną i mniej wpadającą w niebieski niż grafitowy) lajkrę, wracało po satysfakcjonującym fizycznie, oczyszczającym umysł i przynoszącym emocjonalna równowagę Trenigesie.
Wcześniej byli na obowiązkowo cotygodniowym klat depilatesie, brwi ragluatesie, a teraz - po pilatesie - zrobią po jednym proteinowy, opisany szczegółowo do tysięcznych miejsc po przecinku w ich dietesie - z enzymami koktajlesie.
Oj, doskonalesie mają się dzisiaj nasi kolesie.
Kiedy na skrzyżowaniu rysowanych od linijki północnowschodniej z południowozachodnią avenue zobaczyli najnowszego Mercedesa EQS nastąpiła chwila zadumy, podziwu i westchnień, po czym wywiązałasie burzliwa wymiana opinii:
- To grynszpan! Mówię ci: Gryn-Szpan, taki zielono-niebieski. Bo w przeciwieństwie do morskiego jest bardziej zielony niż niebieski a, uważasz! jednocześnie ciemniejszy od patynowego!
- Nie, toć od razu widać mociumpanie, że to Petrol! Tajemniczy i bardzo elegancki odcień niebieskiego.
Cóż, nasi turbomęscy mistrzowie tańca na rurze połączonego z baletem jednak się pomylili.
Ale skąd mieli wiedzieć, że auta już jeżdżące po Kalifornii (a może i Newadzie), a potem cały świat otrzyma reflektory (bo o tym tu mowa), które w określonych sytuacjach będą świecić na… na… Na to odpowiemy po przerwie na grę wstępną, czyli garść informacji wprowadzających.
Otóż, oświetlenie samochodowe przez ostatnie lata przechodziło co najmniej kilka rewolucji.
Obecnie wszystkie nowe samochody wyposażone są w świtała przednie białe( no jak białe, no jak białe, jak niebieskie! Taki denimblue lub fioletowawobłękitny zależnie jak bardzo ci ich właściciel podjedzie pod dupę, czyli zależy od kąta padania i na ciebie od tyłu natarcia).
Światła te – pozycyjne, drogowe, mijania, do jazdy dziennej - są (niech będzie) białe, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było to regułą.
Żarówki w "innych kolorach" zaczęły pojawiać się przed II Wojną Światową we Francji, i z różnych powodów były one żółte.
Są teorie, że zabieg ten wprowadzono w celu łatwego odróżnienia rodzimych samochodów od przybyszów zza granicy.
Wiadomo, dali swoim żółte światła, żeby przy pomocy Linii Maginota odróżnić Naszych w Citroenach od Obcych w Mercach.
Linii Maginota to zbudowany w latach 1929–1934 przez francuskich Bagietkowych Twardzieli ciąg fortyfikacji, a następnie wzmacnianych do 1939 na wschodnich granicach państwa (z Niemcami i Luksemburgiem). Nie mylić jej z Magentą - kolorem różowym, znacznie bardziej różowym niż cyklamen, taki róż z odcieniem fioletu ale bardziej fioletowy niż różowy, jednak nie tak bardzo fioletowy jak purpura.
Zbudowana za bajońskie sumy linia umocnień nie zdała się jednak na nic, coś im nie poszło po myśli. Może brakło mocy w decyzjach, a może w działach, lub w dywizjach, dość powiedzieć, że kiedy nadjechały mercedesy linia Maginota nie zadziałała.
Jest też spisek który głosi, że takie żółte światła po prostu lepiej sprawdzają się w trudnych warunkach pogodowych; zwłaszcza podczas silnych opadów oraz mgły, ponieważ skutecznie filtrują barwę niebieską.
E tam, to jakaś bzdura, każdy wie, że w czasie mgły lepiej widać na krótkich niż na długich, ale nie na żółtych.
A najlepiej (ostatnio coraz więcej ludzi tak robi) w trudnych warunkach w ogóle nie włączać świateł.
Na litość! Skoro komputer pokładowym nie włączył to on chyba najlepiej wie co co robić.
Nie ma co gmerać przy oświetleniu, bo może pokopać albo co się może skopać.
Przez te wszystkie lata rozwoju motoryzacji pożegnaliśmy żarówki H7 na rzecz ksenonowych, a potem diod LED.
Aż dotarliśmy do teraz, kiedy to mamy do czynienia z lampami adaptacyjnymi, matrycowymi, laserowymi… śledzącymi, skrętnymi, oledowymi…
Panie! Jakieś digital matrix, z kryształkami Svarovskiego, a z czarnymi minidziurami to już chyba niebawem.
Są zaawansowane bardziej niż niejeden komputer i… Weź komuś rozwal lub pęknij taką lampę pod Lidlem!
Jak nie masz OC, AC, CHGW i UJWICO to idziesz siedzieć, albo oddajesz mieszanie, bo te lampy bywają droższe od zwykłego, używanego samochodu.
To przód, a tył? Borze szumiący! Tu to są dopiero niezłe jaja. Diody, ledy, oledy, z dynamicznymi kierunkowskazami, i o rety, ostatnio - np. w Audi - z funkcją wyświetlania komunikatów innym kierowcom (opcja „pokaż palec” za dopłatą i w pakiecie z działkiem Gatlinga).
A teraz, z Kalifornii, od naszych należycie nażelowanych napranych proteinami po kokardę Instalanserów, nadchodzi kolejna zmiana.
Do dobrze znanych kolorów oświetlenia dojedzie kolejny. Turkusowy (no weź, nie wiesz? Nie, to nie od Turków z kebabu, tylko taki, w takim zawsze modnym - niebieski w odcieniu zielonym).
Lampy Mercedesów EQS i klasy S jeżdżących po drogach Kalifornii w USA będą mogły świecić właśnie w taki sposób. Dotyczy to zarówno fragmentów przednich reflektorów, jak i tylnych (obok „klasycznej” czerwieni. Nie mylić z karminowym bo to czerwień wpadająca w róż, tylko w taki ciemny. Na pewno nie pomylisz z eozyną, bo eozyna wpada w intensywny, ale nie w ciemny róż. Łatwiej pomylić z burgundem, ale burgund z kolei bardziej wpada w brąz niż w róż, no i burgundy się pije a nie się patrzy).
Nie jest to jakaś nowa moda naszych Bohaterskich Herosów w Rajtuzach bez Peleryn.
I bynajmniej nie o ubóstwiany w USA tuning tu chodzi (jak wiemy, ich auta mogą nie jeździć ale muszą podskakiwać, oraz ociekać, jak naleśniki syropem klonowym, chromem).
A po co to?
A po to to, by informować innych użytkowników drogi, że samochód porusza się w trybie jazdy autonomicznej na poziomie trzecim!
Kurwa, nawet nie wiedziałem, że jest jakiś poziom pierwszy, a ci już o trzecim mówią!
Tak ma być, że po ustawieniu odpowiedniego trybu kierowca teoretycznie nie musi skupiać się na prowadzeniu, a Mercedes „zawiadomi” o tym innych "Halo ludzie, patrzcie, sam sobie jadę!"
Skąd wybór akurat koloru turkusowego? Oj, to wynik jakichś 200 lat badań które wskazały, że właśnie taka barwa zwraca na siebie uwagę i odpowiednio odróżnia się od innych widocznych na drodze.
Ech, gdzie się podziały czasy kiedy lampa służyła do świecenia, a nie do zbierania wszelkich informacji o pojeździe (włącznie z jego przebiegiem, odbytą w jego wnętrzu oraz pobliskiej odległości ilością stosunków seksualnych i spożytych kanapkach z salcesonem), a faceci chodzili na siłkę i piłkę, i rozróżniali trzy kolory (biały, czarny i chu…pardon’t - kolorjowy).

Atlanterhavsvegen


W NTTD Land Cruiser (z Bondem na pokładzie) uciekając przed Land Roverami (ze złoczyńcami), przemierza przez chwilę to niezwykłe dzieło drogowe.
System mostów i grobli nad Zatoką Hustadvika tworzy jedną z najwspanialszych tras drogowych ever.
Jadąc nią masz wrażenie przemieszczania się po otwartym oceanie. Najlepiej podróżować podczas letnich, białych nocy, kiedy słońce sunie nisko nad horyzontem.
Droga Atlantycka (Atlanterhavsvegen) jest usytuowana w ciągu trasy nr 64 pomiędzy Kristiansund a Molde i przebija się przez archipelag kilku małych wysp oraz szkierów w Zatoce Hustadvika, w odsłoniętej część Morza Norweskiego.
Całość opiera się na systemie grobli, wiaduktów i ośmiu mostów, spośród których najbardziej widoczny to most Storseisundet.
Zatoka Hustadvika była postrachem żeglarzy i, nawet nieznających lęku (kto czytał Asterixa, ten wie) Wikingów.
Sztormy chętnie pośredniczyły w przyjmowaniu darowizn (rozbitych o tutejsze skały) dla bezlitosnego Neptuna, składających się z drakkarów i innych obiektów pływających.
Teraz ich szczątki prześwitują pod powierzchnią wody i można je podziwiać, więc są chętnie oglądane przez grupy nurków (od wewnątrz) i zmotoryzowanych (od zewnątrz).
Woda raczej chłodnawa (to nie Chorwacja, mimo że sierpień) więc pianka, sucha, obowiązkowa.
Statki teraz są już solidniej budowane, nawigacja bardziej dokładna, więc i katastrof jest mniej, można skupić się na drodze i podziwianiu spektakularnych widoków.
Poza tym… Zawsze uważałem, że Land Cruiser to auto solidniejsze od Land Rovera, no i potwierdziło się. Dlatego taka mała rada dla Złoczyńców - jak chcecie igrać i wygrać z Bondem, to uważniej dobierajcie sprzęt.
Bierzcie nie taki, żeby był ładny, tylko taki, żeby był skuteczny.
No naprawdę, partacze… nie wiecie, z kim tańczycie?
Dla całej reszty - jeśli lubicie podziwić świat, wybierzcie się, najlepiej po prostu przed siebie - Drogą Atlantycką.
Jeśli nie lubicie, również.
Cudo!  

Gran Turismo


Przyjeżdża stangret kolaską na dworzec kolejowy, osmalony, przyprószony siwizną popiołów, mina zmieszana i lekko wstrząśnięta, po Jaśniepana:
-I co tam, stangrecie Wojciechu, we dworze? - pyta Pan Jaśnie bo telefonów wtedy we dworach nie było właśnie.
-A wszystko dobrze Mościpanie, no prawie, bo Burek nam uciekł, a poza tym, to będzie dobrze, Magnificencjo.
-Burek uciekł? No tak, to był zdrowy, młody pies, ale przecież przywiązany do nas, i do budy!
-Musiał, każdy by chyba uciekł, jakby się mu buda paliła, moja Reminiscencjo!
-Buda mu się paliła??!
-Ano tak, skoro się zapaliła, to i się paliła…
-Jak to się stało, że mu się buda zapaliła??
-Jak się miała nie zapalić, jak przecie ona obok dworu! A kto by się budą zajmował, jak trzeba dwór gasić, ucielim sznurek i uciekł...
-CO!?!?
-Panie Jaśnie, już wyjaśnię: Burek uciekł, bo się bał siedzieć w budzie, co się paliła, jak się zajęła od dworu, który się spalił, gdyż się zajął od firanki, ale poza tym, to wszystko dobrze, będzie dobrze. No, już, już!
Mniej więcej, w stylu jak powyżej, można ująć to co zaraz wydarzy się poniżej, kiedy to…
…Piątkowy wyjazd w pracy zawsze jest krótki. Wszyscy metalnie są już na weekendzie od czwartku i tylko ich ciała jeszcze parkują w piątkowych biurach.
Co załatwisz z samym ciałem, bez wgłownej zawartości?
Pojechałem więc na szybko, to tu o niedaleko, na południu Polski, załatwić dwie sprawy i wrócić.
Acha, ale przecież jest wolne, zabiorę ze sobą młodzież - pomyślałem - oderwę od smartfonów, pokażę im trochę geografii w praktyce, spędzimy czas razem.
Pojechaliśmy, było fajnie a po powrocie…
-Hej, hej, a co robiliście w weekend?
-A pojechaliśmy do Zakopanego, po pracy, na szybką kawę.
-Kawa z Zakopanem? To bardzo fajnie!
-No, nie do końca w Zakopanem. To przecież już niemal Słowacja, więc pojechaliśmy kupić piwo dobre bo słowackie, przy okazji, skoro już tam jesteśmy.
-Aha, to ta kawa to na Słowacji, w górach?
-Cóż, tak ale nie… niekoniecznie, bo jak już jesteś na Słowacji pełnej atrakcji, można, a nawet trzeba, zobaczyć Bratysławę co się jej nigdy nie widziało. Przecież to już Słowacja, tylko dwa kroki!
-Racja, oczywiście Słowacja. I co, dobra ta kawa w Bratysławie?
-O! Na pewno pycha! Lecz tego akurat nie wieMy, gdyż jak już byliśmy w Bratysławie, okazało się - co za niespodzianka - że od niedawna, po drugiej stronie rzeki ktoś zainstalował Wiedeń! Jak nie podjechać do Wiednia, jak jest po drugiej stronie rzeki?
-Kawa w Wiedniu? Ma to sens!
-Cóż, wiadomo, kawa po wiedeńsku w Wiedniu ma sens i to jaki! Ale pomyśl - jesteś w Wiedniu, a to przecież w Austrii, masz już winietkę na autostrady, no to naprawdę, nie pojechać na Red Bull Ring by zobaczyć tor Formuły 1, to przecież byłoby karygodne niedopatrzenie! Jak nie pojechać w tej sytuacji, pytam się ja, szczególnie, że to niedaleko i autostrada?
-Dobra, dobra, a gdzie to?
-w Salzburgu
-Przecież to druga strona Austrii! I jak tamTa formuła?
-Niewiadomo, było zamknięte.
-Zamiast w Zakopanem, byłeś na kawie w Salzburgu bo tor był zamknięty?
-Nie.
-To końcu gdzie była ta kawa WYpita???
-No wiesz… Młodzież nigdy nie było, a to niedaleko…
-GDZIE?!
-WY Szwajcarii…
Cóż, jest taka scena otwierającą film „The Italian Job”.
Zrelaksowany Włoch jedzie przez Przełęcz Świętego Bernarda samochodem Lamborghini Miura, smakując każdy zakręt, drgnienie kierownicy na pęknięciach asfaltu, każdą udaną zmianę biegów.
Z praktycznego punktu widzenia to strata czasu, niepotrzebne zużywanie neuronów, marnowanie energii na coś, co nie zbliża nas szybciej do celu ani nie pozwala przewieźć więcej ładunku, czy spalić mniej drogocennego paliwa.
Bez sensu, chyba, gdyż...
Idea jazdy samochodem w daleką podróż wtedy, gdy więcej sensu ma inny środek lokomocji albo wręcz inna trasa, nazywa się Gran Turismo. W latach 60. czy 70. wybranie się supersportowym samochodem w długą podróż było loterią o mniejszym prawdopodobieństwie trafienia niż w zero w ruletce w Vegas. A i tak ludzie to robili, nie dlatego, że lubili utytłać się po łokcie, rozbierając rząd gaźników w 12-cylindrowym włoskim silniku, ale dlatego, że samochód służy nie tylko do praktycznego przemieszczania się lecz także do jeżdżenia.
Do pięknego jeżdżenia!

Jak to jest być Bondem

 

,,Louis Vuitton? Sounds like a French nail varnish!”
Wszystkiemu winien był mister Vuitton, niejaki Louis.
Kryptonim operacyjny „Louis Vuitton”.
Akcja akcji działa się, a jakże, w Londynie! W tych cudownych latach, kiedy mogłeś przejść cały internet i to dwa razy, a potem zgrać go na dyskietkę.
Na ulicy-rzece, gdzie wartki strumień nie zawsze bystrych ludzi płyną w ściśle określonym kierunku, lecz niestety, nie przez nich określonym.
Nurt tej rzeki jest niepowstrzymywalny, porwie wszystko. Jedynym wyjściem jest w niego wejść, poddać się i bezwładnie liczyć, że zaniesie cię mniej więcej tam, gdzie chcesz się udać.
Ale ja nie poddaję się tej alei podtopionych. Nie mogę, stawiam tu opór, bo muszę.
Czekam.
Podeszwami swych wiernych tenisówek zwiększyłem kont natarcia i tarcie poprzez o grunt się zaparcie. Haczyki swych trenowanych w Shaolin szponów obleczonych w hybrydy wbiłem w ścianę, nacisk tłumu dociska mnie do fasady… lecz ja trwam.
Kto to wymyślił?
Kto mnie umówił na najruchliwszej ulicy znanego mi miasta świata i to przed lunchem?
„Kiedy nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze”
Mamona, kasa do zarobienia, biznes do realizacji jest, tego mego oczekiwania, powodem. To arcydzieło myśli probiznesowej odbędzie się właśnie tu: w Mekce mody, ulicy najszykowniejszych sklepów, centrum biznesu, stolicy funta.
Funt miał wtedy dobry kurs.
To dokładnie odwrotnie niż ja, który aktualnie takiego dobrego kursu nie miałem. Przybyłem spłukany, spłukałem z siebie kurz połowy przebytej Europy i chciałbym szybko coś zarobić, spłukać gardło Guinessem i spływać dalej.
W jakieś tańsze miejsca, bo Londyn może fajny, może i tajny, ale nie tani.
„Mój mąż z zawodu jest dyrektorem”
Na szczęście jestem do tej akcji stworzony. Nie potrzeba w niej ani specjalnych kwalifikacji, unikalnych umiejętności, czy zbytniej bystrości. Jedyne czego tu potrzeba, za czym zabijają się łowcy, naganiacze, bystroocy eksperci, to dziewiczego, nienotowanego w bazach danych, paszportu.
Dlatego właśnie stoję tu gdzie stoję, i o stan mego fizis od ludzkiego tarcia trochę się boję.
Wytrwale oczekuję, trwam i czekam na spotkanie z bliżej nieznanym mi pośrednikiem.
Właściwie to zupełnie mi nie znanym, ale spokojnie Mi_ „zostałeś mu dokładnie opisany, a z twoim wyglądem, o pomyłce nie ma mowy”.
„Jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?”
Ogólnie ludzki świat, jeśli w ogóle kiedykolwiek był normalny, zwariował dawno temu.
Ale niedawno (czas przeszły, czasownik mocno dokonany, lata 90-te) Daleki Ludzki Wschód zwariował na punkcie produktów luksusowej marki Louisa Vuittona.
Trochę to dziwne i z daleka zalatuje przekrętem, bo przecież ten Naprawdę Daleki Wschód (do którego nawet najszybszymi żaglowcami płynęło się z miesiąc) jest przecież epicentrum wszechświata podróbek. Mogą tam sobie podrobić co tylko chcą, w dodatku za ułamek ceny, dlaczegóż więc oryginałów chcą?
Bądźmy poważni: w czym taki oryginał jest lepszy od podróbki? Sam widziałem torebki Gucci za 60 zł na poczcie i wiem, że w niczym! Jest ona nie do odróżnienia, po co więc przepłacać?
„-Jak leci? -Na razie jest doskonale, widoki dobre a pogoda sprzyja - odpowiedział facet spadający z wieżowca”
Drabina Społeczna Wschodu jest stroma, szczeble ma rozmieszczone szeroko, wspinaczka po niej mozolna i niebezpieczna, a upadek grozi śmiercią lub kalectwem (widziałem w BBA „Bajecznie Bogatych Azjatach”). Dlatego jasnym jest, że wysiadając z ferrari czy innego rollsa z podrobioną torebką, można bardzo szybko spaść z tej drabiny. Tam gdzie wizerunek jest wszystkim i „jak cię widzą, tak cię piszą” bystre oko zazdrosnego obserwatora, w mig wypatrzy nierówny logotyp, pomyloną interpretację ściegu, dowolność w kolorze czy kroju.
I nie zawaha się ich użyć. Tam błędów wizerunkowych nie zapominają i z dziką radością - nie wybaczają.
„Nie jest ładne, to co jest ładne, tylko to co się komu podoba”
Skoro tak to wygląda, to klient nasz pan! Klient żąda, klient dostaje. Louis V. bardzo chętnie spełni prośby BBA, ale wery sorry, popyt jest tak duży, że nie nadąża się z produkcją tych luksów.
Popyt czyni cenę, mam więc podejrzenie, takie odnoszę wrażenie, że być może specjalnie się nie nadąża.
Żeby cena była odpowiednio wysoka, musi być silny popyt a produktu mało.
Skoro ostatnio jest silny popyt na Luisa V. wśród ludzi, którzy dawno już nie wiedzą, ile mają kasy, to podaż jest regulowana.
Nie moja sprawa, nie ładne, co ładne, tylko co się komu podoba. Ale to, co zmąciło mi mózg, a komunikacja synaps przez chwilę zamarła, to fakt, że możesz w salonie u Luisa Vuitton kupić TRZY produkty i to jeden pojedynczy RAZ… na pół roku.
„Lądy i morza przemierzam, kulę ziemską z otwartym czołem. Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?”
Tak, wtedy to nie był żart. Jak w PRL - reglamentacja, na kartki... tzn. na kartki w paszport. Przychodzisz z britisz funt kuponami i widokami na zakupy, a tu „passport please” - pilnie sprawdzają czy jesteś uprawniony, i jeśli tak to „herzlich willkommen” możesz kupować.
Atenszyn: Pamiętaj Zakupowaczu, możesz nabyć trzy sztuki towaru, po zakupach prosimy udać się do kasy z kartą i paszportem.
Tam stempel w passport, i Auf Wiedersehen za pół roku!
„Wiara czyni czuba”
I co z tą trudną sytuacją - legionu zrozpaczonych milionerek które bez „Luisa” nie mogą się pokazać na mieście - robią przedsiębiorczy, bystro myślący ludzie interesu? Ci Meni Biznesu będący ponad wszelkimi uprzedzeniami, kolorem skóry, orientacją seksualną i polityczną. Owi Pontifexi jednego wyznania, jedynego Boga: Zysku.
Oni są jak Majewski. Nie oglądają się na różne prądy, prądziki, arabeski, frykasy i frytki, tylko rozwiązują, tak, rozwiązują Węzeł ten Gordyjski.
Próbując ulżyć cierpieniu BBA (Bajecznie Bogatych Azjatów) i pragnieniu utrzymania wysokich cen przez zrozpaczonego, niewidzącego światełka w tym tunelu Luisa, biorą na siebie wysiłek pośrednictwa oraz szybkiej dóbr dystrybucji.
„First of All” - wyszukują takich jak ja, nomadów świeżo przybyłych, z pięknymi, czystymi, nieszpecącymi Luisowych baz danych paszportami.
"Tych klientów nie obsługujemy"
Nasi Przedsiębiorczy Przyjaciele mogą kręcić ten biznes teraz (to znaczy wtedy) gdyż nie ma jeszcze ultraszybkiego, światłowodowego internetu. Komputery są, no jasne, przecież to 20 wiek! ale sieciowych baz danych typu „chmura” jeszcze nie ma. Jak odwiedzasz przecudnej urody (niczym poczta na ulicy Długiej) Saloon Luisa V, to wbijają tam twoje paszportowe dane do komputera, by, po paru godzinach (jak się tego nazbiera), na dyskietkach (taki średniowieczny pendrive) przewieźć je do kolejnego LV Saloonu (bo takie saloony w Londonium są trzy), aby tam też wiedzieli, że już mogą cię grzecznie, uprzejmie nie obsługiwać i spławiać, do widzenia za 6 miesięcy.
"Czy Marysia wie, co Marysia narobiła?! Ja tu badam zawartość cukru w cukrze!"
Jednak zanim Twoje dane dotrą do pozostałych sklepów, ty (tz. ja) wynajętym busikiem, w zorganizowanej akcji (gdyż jest to biznes kręcony na skalę masową) razem w wieloma innymi, jestem przerzucany tam szybciej niż wszelkie cyfrowe dane i nawet szybciej niż Marysia z cukrem na rowerze.
I co dalej?
Tak! Kupujesz, Kupujesz, Kupujesz.
"Gratuluję poruczniku... doskonała akcja...”
Genialne zagranie. Zabijają się za torebkami, portfelami, plecaczkami tego Luisa V.
Każdą cenę zapłacą za oryginał, nawet i potrójną, a towaru wiecznie za mało. Szuka się więc Zapyziałych Zakupowiczów, którzy za małą prowizją nakupią u Luisa towarów. Bierz więc zwitek i ćwierć funciaków, leć do salonu, pokaż karnie paszport i kupuj, kupuj, kupuj bezkarnie.
Poczucie się jak milioner masz gratis.
Cała akcja zapięta na ostani guzik, na ostatnią klamerkę w torebce Luisa.
Kupujesz, bierzesz paragony, rozliczasz się z reszty i towaru, otrzymujesz prowizję.
A towar, legalny, oryginalny i irracjonalny, już dawno sprzedany (odpowiednio drożej), przemieszcza się do Hong-Kongu czy innego Singapuru, i jeszcze, na uparciucha, VAT można sobie było odliczyć.
Geniusze! Czy są tu jakieś słabe punkty?
„My name is Bond, James Bond”
Stoję więc i czekam, kotwica trzyma, ale coraz słabiej, gdyż nie ma takiej hybrydy która zwycięży z lunchem (a jego pora nadciąga). Żar od tarcia tłumu się wzmaga, hybrydopaznokcie szorują po fasadzie.
Obok mnie jakiś gościu także stoi, również walczy z falą.
Jak ja czeka, pilnie się rozgląda, kogoś szuka…
Domniemywam, że do tej samej akcji najęty.
Stoję.
On stoi.
Stoimy.
Ale czas minął, nikt nie przybył, prąd ludzki zaczyna mnie niebezpiecznie przesuwać w stronę kolegi obok, który, widzę już dobrze, też jest lekko wkurwiony. To już pewne: obaj czekamy na tego samego typa, a ten nas wystawił, bo nie przychodzi.
Z tym że ja już nie stoję, wiszę ostatkiem sił i wkurwienia na resztkach mych szpon. Opieram się już nie rzece a oceanowi ludzkiemu, który się wzmaga, i niebłagalnie, zostawiając ślady na cegle, przesuwam się w stronę kolegi. I wtedy słyszę, bo jestem już blisko, dzwonek telefonu i tego ziomala obok, który jedną ręką trzymając się parapetu, drugą rozmawia.
Słucham i uszom nie słyszę! Gdyż on, najczystszą polską polszczyzną drze się do mikrofonu:
-Kurwa, nie ma go! Wiem, że czas już minął i wiem jak wygląda Typowy Polak, ale nikogo takiego tu nie ma! Stoi obok jakiś angolski Bond, a tacy torebek raczej nie kupują!!!
So… to jak to jest być Bondem?
Cóż, Bardzo, Bardzo Krótko.
I zajebiście śmiesznie.

________________________________________________________

https://www.facebook.com/HistorieSzosaMi

buycoffee.to/SzosaMi