Dzień herbaty



𝑊 𝑗ę𝑧𝑦𝑘𝑢 𝑓𝑖ń𝑠𝑘𝑖𝑚 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑠ł𝑜𝑤𝑜 „𝑘𝑎𝑙𝑠𝑎𝑟𝑖𝑘ä𝑛𝑛𝑖𝑡”, 𝑜𝑧𝑛𝑎𝑐𝑧𝑎 𝑜𝑛𝑜 "𝑝𝑖ć 𝑎𝑙𝑘𝑜ℎ𝑜𝑙 𝑠𝑖𝑒𝑑𝑧ą𝑐 𝑤 𝑑𝑜𝑚𝑢 𝑤 𝑠𝑎𝑚𝑒𝑗 𝑏𝑖𝑒𝑙𝑖ź𝑛𝑖𝑒 𝑖 𝑏𝑒𝑧 𝑧𝑎𝑚𝑖𝑎𝑟𝑢 𝑤𝑦𝑐ℎ𝑜𝑑𝑧𝑒𝑛𝑖𝑎 𝑔𝑑𝑧𝑖𝑒𝑘𝑜𝑙𝑤𝑖𝑒𝑘".
Skoro tak, to można coś poczytać, c'nie?
Cutty Sark był XIX-wiecznym kliprem (taki statek, ale nie okręt, bo żaglowiec) herbacianym, który kiedy pływał - pobijał wszelkie rekordy prędkości, a obecnie to jedyny zachowany kliper herbaciany na świecie.
„Cutty Sark” zbudowano w 1869 r. i służył jak łatwo się domyślić do przewozu herbaty z Chin.
W swoich czasach był nie dość, że najszybszy, to też, jak uważają niektórzy, w tym i ja, najpiękniejszy ze wszystkich żaglowców świata. Ze swoim mocno wydłużonym bukszprytem („refuj bukszpryt!”) i sześcioma piętrami żagli na grotmaszcie to była normalnie miss Polonia.
„𝐾𝑒­𝑔𝑒𝑚­𝑡𝑒­𝑟𝑎­𝑎𝑛” 𝑡𝑜 𝑤 𝑗ę­𝑧𝑦­𝑘𝑢 𝑚𝑎­𝑙𝑎𝑗­𝑠𝑘𝑖𝑚 𝑟𝑎­𝑑𝑜ść 𝑧 𝑝𝑜­𝑡𝑘𝑛𝑖ę­𝑐𝑖𝑎. 𝐽𝑒𝑑𝑛𝑜­𝑐𝑧𝑒𝑠𝑛𝑒 𝑢𝑐𝑧𝑢­𝑐𝑖𝑒 𝑝𝑟𝑧𝑦­𝑗𝑒𝑚­𝑛𝑜­ś𝑐𝑖 𝑖 𝑝𝑟𝑧𝑦­𝑔𝑛ę­𝑏𝑖𝑒­𝑛𝑖𝑎, 𝑘𝑖𝑒𝑑𝑦 𝑤𝑖𝑒𝑠𝑧, ż𝑒 𝑧𝑟𝑜­𝑏𝑖­ł𝑒ś 𝑐𝑜ś, 𝑐𝑧𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑖𝑒 𝑝𝑜­𝑤𝑖­𝑛𝑖𝑒­𝑛𝑒ś.
Czy panowie Anglicy podbili i skolonializowali pół świata dzięki znajomości języków, kurtuazji i galanterii oraz manierom gentlemana i znajomości jezyków?
Otóż nie, to dzięki super „łódkom”, znajomości żeglarskiego fachu, przewadze technicznej, nie marnowaniu czasu na ablucje i jałowe (z powodu bariery językowej) dyskusje, oraz dużej chęci szybkiego zwrotu z inwestycji.
Kiedy masz dobry nóż, celne działko czy muszkiet na kulki, i nie wahasz się ich użyć w celu podkreślenia swego wymiganego żądania, lingwistyczne znajomości nie są już konieczne.
Kiedy władasz językiem siły bycie poliglotem nie jest niezbędne.
„𝐵𝑎­𝑘𝑖­𝑔𝑖­𝑛𝑖𝑛” 𝑤 𝑗ę­𝑧𝑦­𝑘𝑢 𝑘𝑎­𝑟𝑒𝑙­𝑠𝑘𝑖𝑚, 𝑢ż𝑦­𝑤𝑎­𝑛𝑦𝑚 𝑜𝑑 𝑍𝑎­𝑡𝑜­𝑘𝑖 𝐹𝑖ń­𝑠𝑘𝑖𝑒𝑗 𝑝𝑜 𝑀𝑜𝑟𝑧𝑒 𝐵𝑖𝑎ł𝑒, 𝑜𝑧𝑛𝑎­𝑐𝑧𝑎 𝑠𝑚𝑢­𝑡𝑒𝑘 𝑠𝑡𝑎­𝑤𝑖𝑎­𝑗ą­𝑐𝑒­𝑔𝑜 ś𝑐𝑖𝑎­𝑛𝑦. 𝐾𝑜𝑛­𝑡𝑟𝑎𝑠𝑡 𝑚𝑖ę𝑑𝑧𝑦 𝑝𝑜­𝑡𝑟𝑧𝑒­𝑏ą 𝑜𝑑­𝑠𝑢­𝑛𝑖ę­𝑐𝑖𝑎 𝑤𝑠𝑧𝑦𝑠𝑡­𝑘𝑖𝑐ℎ 𝑜𝑑 𝑡𝑤𝑜­𝑗𝑒­𝑔𝑜 ż𝑦𝑐𝑖𝑎, 𝑎 𝑛𝑖𝑒𝑚𝑜ż­𝑛𝑜­ś𝑐𝑖ą 𝑧𝑟𝑜­𝑏𝑖𝑒­𝑛𝑖𝑎 𝑡𝑒𝑔𝑜 „𝑜𝑑𝑠𝑢𝑛𝑖ę𝑐𝑖𝑎”.
Chłopaki jakby nie mieli wyjścia. Opanowali morskie rzemiosło w doskonałym stopniu, posiadali u siebie kilku łebskich facetów pokroju Newtona, którzy z sukcesami zajmowali się geografią i takimi tam zupełnie teraz niepotrzebnymi naukami.
W dodatku - biedni byli naprawdę biedni a bogatym… a bogatym zawsze mało, w miastach im ciągle gównem śmierdziało, a na morzu rześka bryza, za morzem zaś skarby.
Idealne to warunki na zabor… zamorską wycieczkę za miasto, no kto by się nie skusił?
Każdy by się skusił, wystarczy już tylko dać się zamustrować po pijaku, przepłynąć przez oceany i morza kilka mil tysięcy, i parę miesięcy przez szkorbut, zarazy, pożary oraz brak ubezpieczenia stomatologicznego. I już.
„å𝑠𝑒𝑙𝑖𝑐ℎ𝑖𝑏å” 𝑤 𝑗ę𝑧𝑦𝑘𝑢 𝑜𝑟𝑜𝑚𝑜, 𝑘𝑡ó𝑟𝑦𝑚 𝑝𝑜𝑠ł𝑢𝑔𝑢𝑗𝑒 𝑠𝑖ę 𝑐𝑧𝑡𝑒𝑟𝑑𝑧𝑖𝑒ś𝑐𝑖 𝑚𝑖𝑙𝑖𝑜𝑛ó𝑤 𝑙𝑢𝑑𝑧𝑖 𝑤 𝑅𝑜𝑔𝑢 𝐴𝑓𝑟𝑦𝑘𝑖, 𝑜𝑧𝑛𝑎𝑐𝑧𝑎 𝑗𝑒𝑧𝑖𝑜𝑟𝑜 𝑛𝑢𝑑𝑦 𝑤𝑦𝑤𝑜ł𝑎𝑛𝑒 𝑐𝑢𝑑𝑧ą 𝑔ł𝑢𝑝𝑜𝑡ą. 𝑂𝑔𝑟𝑜𝑚𝑛𝑎, 𝑝𝑟𝑧𝑦𝑔𝑛ę𝑏𝑖𝑎𝑗ą𝑐𝑎 𝑛𝑢𝑑𝑎. 𝑀𝑜𝑟𝑧𝑒 𝑛𝑢𝑑𝑦, 𝑤 𝑘𝑡ó𝑟𝑦𝑚 𝑚𝑜ż𝑛𝑎 𝑠𝑖ę 𝑢𝑡𝑜𝑝𝑖ć, 𝑤 𝑘𝑡ó𝑟𝑦𝑚 𝑚𝑜ż𝑛𝑎 𝑠𝑖ę 𝑧𝑎𝑡𝑟𝑎𝑐𝑖ć.
Teraz po tylu miesiącach nudy, należy się tylko ponaparzać z miejscowymi (no kto tego nie robił w sobotę pod remizą?), z deka plądrować, grabić, gwałcić i się bogacić.
U siebie naprawdę nie mieli możliwości takiej szybkiej ścieżki kariery.
„𝘊𝘩ā𝘥𝘢𝘯ā𝘤𝘢” 𝘵𝘰 𝘸 𝘫ę­𝘻𝘺­𝘬𝘶 𝘣𝘦𝘯­𝘨𝘢𝘭­𝘴𝘬𝘪𝘮 𝘻𝘢­𝘵𝘳𝘸𝘢­ż𝘢­𝘫ą­𝘤ą 𝘳𝘢­𝘥𝘰ść 𝘻 𝘵𝘢ń𝘤𝘢 𝘯𝘢 𝘬𝘳𝘢­𝘸ę­𝘥𝘻𝘪 𝘥𝘢𝘤𝘩𝘶.
Pływali, podbijali, zdobywali, rabowali i była gitara. Rozsiali przy okazji wszędzie ten swój angileski lengłydź po całym świecie, a który wydaje się być najbardziej powszechnym i potrzebnym językiem na planecie póki się nie dowiemy, że to mandaryńskim (tym od herbaty) włada najwiecej ludzi na świecie, a zaraz potem leci hiszpański.
„𝘉𝘰­𝘬𝘦𝘵­𝘵𝘰” 𝘵𝘰 𝘫𝘢­𝘱𝘰ń­𝘴𝘬𝘪𝘦 𝘴ł𝘰𝘸𝘰. 𝘖𝘻𝘯𝘢­𝘤𝘻𝘢 „𝘶𝘤𝘻𝘶­𝘤𝘪𝘦, 𝘬𝘪𝘦𝘥𝘺 𝘱𝘢­𝘵𝘳𝘻𝘺𝘴𝘻 𝘸 𝘥𝘢𝘭 𝘪 𝘻𝘢­𝘵𝘳𝘢­𝘤𝘢𝘴𝘻 𝘴𝘪ę 𝘸 𝘴𝘰𝘣𝘪𝘦 𝘣𝘦𝘻 𝘸𝘺­𝘳𝘢ź­𝘯𝘦­𝘨𝘰 𝘱𝘰𝘸𝘰­𝘥𝘶”.
Widziałem „Cutty Sarck”-a na własne oczy. Stoi sobie zwodowany w suchym doku w dzielnicy Londynu zwanej Greenwich.
Przybyłem, i jak już tam byłem, kiedy go zobaczyłem, od razu sobie wyobraziłem jak z jednej strony zeżarty przez pchły, z drugiej przez szkorbut, ale za to wypucowany do czysta przez huragan i najedzony, bo dopadłem w końcu tego wypasionego szczura, bujam się gdzieś tam w górze, na szóstym pietrze grotmasztowych żagli latając i łatając te brudne płótna, kiedy żaglowiec i pokład pode mną radośnie zasuwa do Chin bijąc kolejny rekord prędkości.
„𝘉𝘢𝘤𝘬𝘱­𝘧𝘦­𝘪𝘧𝘦𝘯­𝘨𝘦­𝘴𝘪𝘤𝘩𝘵” 𝘵𝘰 𝘱𝘰 𝘯𝘪𝘦­𝘮𝘪𝘦𝘤­𝘬𝘶 „𝘛𝘸𝘢𝘳𝘻, 𝘬𝘵ó𝘳𝘢 𝘱𝘪𝘭­𝘯𝘪𝘦 𝘱𝘰­𝘵𝘳𝘻𝘦­𝘣𝘶­𝘫𝘦 𝘱𝘭𝘢­𝘴𝘬𝘢­𝘤𝘻𝘢.”
Ach, to byłyby czasy! Zwijać żagle, zawijać do partów, zabijać rzezimieszków, zalewać rumem, zataczać pod murem, zarażać się durem i zgrywać ważniaka. No, lecz nie będą. Otrząśnij się, teraz to możesz ewentualnie zostać kierowcą w tych szczątkach Imperium Brytyjskiego zwanych Brexitanglia.
„𝘗𝘰𝘵𝘩𝘰𝘴” 𝘸 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶 𝘨𝘳𝘦𝘤𝘬𝘪𝘮 𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 𝘱𝘳𝘢𝘨𝘯𝘪𝘦𝘯𝘪𝘦 𝘵𝘦𝘨𝘰, 𝘤𝘰 𝘯𝘪𝘦𝘰𝘴𝘪ą𝘨𝘢𝘭𝘯𝘦.
Dobra, zostawmy te mrzonki o utraconym Tahiti.
W 2007 roku Cutty Sarck (pewnie dlatego że stał w suchym doku) wziął i spłonął.
Normalnie, spoko…
Dziesiątki lat pływał po morzach i oceanach, naparzał miliony mil w tym i morskich, nie miał elektryki ani elektroniki, przyświecali więc sobie w kubkach dobrym przykładem i świecami, szantując palili w fajki, gotowali w kotłach wodę na tradycyjną wodę z mlekiem „fajf oklok”, a potem jak ją wynaleźli i przywieźli to herbatę. Waliły w niego pioruny, zatapiały tajfuny, rozświetlały łuny, i przetrwał.
Ale postawili na chwilę na suchym, w środku miasta, w najbliższej okolicy pewnie z 200 jednostek straży pożarnej, w każdym aucie gaśnica, w każdej ręce smartfon i… co? Wziął i się spalił.
„𝘒𝘢𝘳ış𝘬ı𝘳𝘬𝘪𝘳𝘢” 𝘱𝘰 𝘬𝘪𝘳𝘨𝘪𝘴𝘬𝘶, 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶 𝘶ż𝘺𝘸𝘢𝘯𝘺𝘮 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘻 𝘵𝘳𝘻𝘺 𝘮𝘪𝘭𝘪𝘰𝘯𝘺 𝘰𝘴ó𝘣 𝘸 𝘈𝘻𝘫𝘪 Ś𝘳𝘰𝘥𝘬𝘰𝘸𝘦𝘫, 𝘵𝘰 𝘸𝘪𝘭𝘬 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘣𝘳𝘢𝘯𝘺 𝘻𝘢 𝘣𝘶𝘫𝘢𝘯𝘺 𝘧𝘰𝘵𝘦𝘭, 𝘯𝘢 𝘬𝘵ó𝘳𝘺𝘮 𝘴𝘪𝘦𝘥𝘻𝘪𝘴𝘻 𝘰𝘥 𝘥ł𝘶ż𝘴𝘻𝘦𝘨𝘰 𝘤𝘻𝘢𝘴𝘶 𝘪 𝘨𝘰 𝘯𝘪𝘦 𝘸𝘪𝘥𝘻𝘪𝘴𝘻. 𝘗𝘰𝘤𝘻𝘶𝘤𝘪𝘦 𝘨ł𝘶𝘱𝘰𝘵𝘺, 𝘫𝘢𝘬𝘪𝘦 𝘤𝘪ę 𝘰𝘨𝘢𝘳𝘯𝘪𝘢, 𝘬𝘪𝘦𝘥𝘺 𝘵𝘰, 𝘤𝘻𝘦𝘨𝘰 𝘴𝘻𝘶𝘬𝘢𝘴𝘻, 𝘻𝘯𝘢𝘫𝘥𝘶𝘫𝘦 𝘴𝘪ę 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘥 𝘵𝘸𝘰𝘪𝘮 𝘯𝘰𝘴𝘦𝘮 𝘰𝘥 𝘴𝘢𝘮𝘦𝘨𝘰 𝘱𝘰𝘤𝘻ą𝘵𝘬𝘶.
Wiedziałem o tym wszystkim kiedy popijając pyszną kawę w pobliskiej herbaciarni podziwiałem te strzeliste, bo odbudowane, maszty, tę sylwetkę ścigacza, tamtych czasów mistrza sprintu połączonego z maratonem. Bukszpryty, bezany, bramsle, bakburty, buchty, bajdewindy i inne wyrazy na by.
Kiedy tak siedzę, hmm… zatopiony w przepaściach mego umysłu i trochę w myślach, jakiś obok gość zaczepia mnie i o coś się pyta.
„𝘈𝘯𝘶 𝘰𝘩𝘪𝘢-​𝘢𝘻𝘶”. 𝘞 𝘪𝘨𝘣𝘰, 𝘫ę­𝘻𝘺­𝘬𝘶, 𝘬𝘵ó­𝘳𝘺𝘮 𝘱𝘰­𝘴ł𝘶­𝘨𝘶­𝘫𝘦 𝘴𝘪ę 𝘰𝘴𝘪𝘦𝘮𝘯𝘢ś𝘤𝘪𝘦 𝘮𝘪­𝘭𝘪𝘰­𝘯ó𝘸 𝘕𝘪­𝘨𝘦𝘳­𝘤𝘻𝘺­𝘬ó𝘸, 𝘵𝘰 𝘣𝘦­𝘴𝘵𝘪𝘢 𝘯𝘢 𝘵𝘸𝘰­𝘪𝘤𝘩 𝘱𝘭𝘦­𝘤𝘢𝘤𝘩, 𝘬𝘵ó𝘳𝘢 𝘻𝘫𝘢𝘥𝘢 𝘵𝘸𝘰𝘫𝘦 𝘱𝘰­ż𝘺­𝘸𝘪𝘦­𝘯𝘪𝘦 𝘪 𝘱𝘰­𝘻𝘸𝘢­𝘭𝘢, 𝘣𝘺ś ż𝘺𝘸𝘪ł 𝘴𝘪ę 𝘪𝘤𝘩 𝘳𝘦𝘴𝘻𝘵𝘬𝘢𝘮𝘪.
Wróciłem do siebie i proszę ja ciebie, próbuję zrozumieć o czym on do mnie toking ebaut.
Bikos, jakbyś się Mi_ zapytał:
-Do you speak English?
To bym powiedział:
-Yes, i’dont!
On chyba gada po angielsku, co w sumie jest logiczne, nie może przecież wiedzieć, że ja po angielsku, równie doskonale jak w bardzo wielu innych językach, nie mówię.
Za to bardzo bystry ze mnie obserwator i widzę, że coś cedząc przez zęby, pokazuje na papierosa który ma w ręce.
Unosi przy tym wymownie brew, wszelkiemu rozsądkowi wbrew!
„𝘍𝘢𝘢𝘺𝘢𝘭𝘰 𝘻𝘸𝘦𝘦𝘨𝘣𝘦” 𝘈𝘧𝘳𝘺𝘬𝘢𝘯𝘪𝘦 𝘎𝘢, 𝘨𝘳𝘶𝘱𝘢 𝘦𝘵𝘯𝘪𝘤𝘻𝘯𝘢 ż𝘺𝘫ą𝘤𝘢 𝘯𝘢 𝘱𝘰ł𝘶𝘥𝘯𝘪𝘶 𝘎𝘩𝘢𝘯𝘺 𝘪 𝘮𝘢𝘫ą𝘤𝘢 𝘸ł𝘢𝘴𝘯𝘺 𝘫ę𝘻𝘺𝘬 – 𝘛𝘺𝘭𝘬𝘰 𝘵𝘦𝘯, 𝘬𝘵𝘰 𝘪𝘥𝘻𝘪𝘦 𝘯𝘢 𝘱𝘰𝘴𝘻𝘶𝘬𝘪𝘸𝘢𝘯𝘪𝘦 𝘸𝘰𝘥𝘺, 𝘮𝘰ż𝘦 𝘳𝘰𝘻𝘣𝘪ć 𝘥𝘻𝘣𝘢𝘯.
Zrywam się z krzesła. Staję na nogi, w włosy stoją mi na głowie! On chce tu palić! Pyta o ogień lub pozwolenie.
O jejku, mało im jednej tragedii? Mało już szkód poczynili temu biednemu okrętu co nie jest statkiem, bo jest żaglowcem?
I miastu co też je doszczętnie spalili?
Co oni sobie tu, do stu beczek rumu, wyobrażają?
Ja, na nieheblowany pokład i orki z majorki, pozwolić na to nie mogę!
„𝘌𝘳𝘶𝘱𝘢𝘳𝘢𝘬𝘬𝘪𝘳𝘢𝘵𝘶” 𝘸 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶 𝘵𝘢𝘮𝘪𝘭𝘴𝘬𝘪𝘮, 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶 𝘻 𝘳𝘰𝘥𝘻𝘪𝘯𝘺 𝘥𝘳𝘢𝘸𝘪𝘥𝘺𝘫𝘴𝘬𝘪𝘦𝘫, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺𝘮 𝘮ó𝘸𝘪 𝘴𝘪ę 𝘸 𝘐𝘯𝘥𝘪𝘢𝘤𝘩 𝘪 𝘸 𝘱ół𝘯𝘰𝘤𝘯𝘰-𝘻𝘢𝘤𝘩𝘰𝘥𝘯𝘪𝘦𝘫 𝘚𝘳𝘪 𝘓𝘢𝘯𝘤𝘦, 𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 „𝘰𝘥𝘤𝘪ą𝘨𝘯ąć 𝘣𝘺𝘬𝘢, ż𝘦𝘣𝘺 𝘴𝘱𝘰𝘫𝘳𝘻𝘦ć 𝘯𝘢 𝘮𝘶𝘤𝘩ę”.
Tylko… jak? Jak mam to zrobić skoro ja językami świata nie władam, a tę wersję jego angielskiego chyba z antypodów to znam najmniej? Co mam czynić, ach co? Coś czynić muszę, bo do kolejnej tragedii nie dopuszczę.
„𝘎𝘭𝘢𝘴 𝘸𝘦𝘯”. 𝘗𝘰 𝘸𝘢𝘭𝘪𝘫𝘴𝘬𝘶 𝘵𝘰 𝘯𝘪𝘦𝘣𝘪𝘦𝘴𝘬𝘪 𝘶ś𝘮𝘪𝘦𝘤𝘩. 𝘡ł𝘰ś𝘭𝘪𝘸𝘺 𝘨𝘳𝘺𝘮𝘢𝘴 𝘸𝘰𝘣𝘦𝘤 𝘤𝘪𝘦𝘳𝘱𝘪𝘦𝘯𝘪𝘢 𝘯𝘢𝘴𝘻𝘦𝘨𝘰 𝘯𝘢𝘫𝘨𝘰𝘳𝘴𝘻𝘦𝘨𝘰 𝘸𝘳𝘰𝘨𝘢.
I wtedy, jak za dotknięciem jakiegoś czaru, czy może przebłysku geniuszu, jakiejś łaski co z Niutona na mnie spłynęła, wpadam na genialny pomysł. Od razu tu mówię, że nie mój.
To po raz kolejny, dozgonni miMistrzowie mister Mann i siostra Materna, ratują mój chudy tyłek i wspaniały ten żaglowiec.
A może i miasto.
W ułamku sekundy przypominam sobie ich nauki, i tę właśnie najbardziej konkrtenie cudownie akuratną tu i teraz!
„𝘒𝘢𝘵𝘴𝘳𝘢𝘶𝘷𝘴𝘢𝘢𝘭𝘪” 𝘸 𝘬𝘩𝘮𝘦𝘳𝘴𝘬𝘪𝘮, 𝘶ż𝘺𝘸𝘢𝘯𝘺𝘮 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘻 𝘥𝘸𝘢𝘥𝘻𝘪𝘦ś𝘤𝘪𝘢 𝘮𝘪𝘭𝘪𝘰𝘯ó𝘸 𝘒𝘢𝘮𝘣𝘰𝘥ż𝘢𝘯, 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺 𝘮𝘢 𝘯𝘢𝘫𝘥ł𝘶ż𝘴𝘻𝘺 𝘢𝘭𝘧𝘢𝘣𝘦𝘵 𝘯𝘢 ś𝘸𝘪𝘦𝘤𝘪𝘦, 𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 𝘵𝘦𝘨𝘰, 𝘬𝘵𝘰 𝘬𝘰𝘴𝘪 𝘱𝘴𝘻𝘦𝘯𝘪𝘤ę, 𝘬𝘪𝘦𝘥𝘺 𝘱𝘰𝘸𝘪𝘯𝘯𝘰 𝘴𝘪ę 𝘬𝘰𝘴𝘪ć 𝘱𝘴𝘻𝘦𝘯𝘪𝘤ę. 𝘕𝘢𝘫𝘭𝘦𝘱𝘴𝘻𝘺 𝘻 𝘮𝘰ż𝘭𝘪𝘸𝘺𝘤𝘩 𝘰𝘳ę𝘥𝘰𝘸𝘯𝘪𝘬 𝘴𝘱𝘳𝘢𝘸𝘺.
Wyciągam geograficzny atlas który zawsze mam przy sobie. W nerwowym pośpiechu (interlokutor czeka) kartkuję go paluchy śliniąc. Uno momento buczaczo… amigo czy coś - rzucam w rozkojarzeniu, bo znaleźć mały cel niełatwo jest.
„𝘙𝘢𝘬ṣ𝘢𝘬𝘶ḍ𝘶𝘩𝘢” 𝘸 𝘵𝘦𝘭𝘶𝘨𝘶, 𝘻 𝘳𝘰𝘥𝘻𝘪𝘯𝘺 𝘫ę𝘻𝘺𝘬ó𝘸 𝘥𝘳𝘢𝘸𝘪𝘥𝘺𝘫𝘴𝘬𝘪𝘤𝘩, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺𝘮 𝘱𝘰𝘴ł𝘶𝘨𝘶𝘫ą 𝘴𝘪ę 𝘴𝘪𝘦𝘥𝘦𝘮𝘥𝘻𝘪𝘦𝘴𝘪ą𝘵 𝘤𝘻𝘵𝘦𝘳𝘺 𝘮𝘪𝘭𝘪𝘰𝘯𝘺 𝘭𝘶𝘥𝘻𝘪,
𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 𝘰𝘣𝘳𝘰ń𝘤ę 𝘣𝘦𝘻 𝘻𝘣𝘳𝘰𝘪. 𝘛𝘦𝘨𝘰, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺 𝘸𝘺𝘴𝘬𝘢𝘬𝘶𝘫𝘦 𝘯𝘢𝘨𝘰 𝘯𝘢 𝘵𝘳𝘢𝘫𝘦𝘬𝘵𝘰𝘳𝘪ę 𝘴𝘵𝘳𝘻𝘢ł𝘺.
I już mam, w trumfie unoszę swym potężnym jak bocianie pięty bicepsem, w podręczny formacie A2, geoatlasik i pokazując palaczowi wskazuję swój cel. On patrzy, ogniskuje soczewy swych paczałek, spręża czoło, a brew jeszcze wyżej unosi.
I się nie unosi, gdyż w natychmiastowym zrozumieniu odstępuje od planowanej zbrodni.
Zaniechał pokojowo smrodzenia, dymem zniesmaczania innym jedzenia, niszczenia mienia no…
Zaniechał on palenia!
„𝘔𝘭𝘢𝘬𝘶𝘯𝘥𝘩𝘰𝘨” 𝘸 𝘫𝘢𝘸𝘢𝘫𝘴𝘬𝘪𝘮, 𝘫ę𝘻𝘺𝘬𝘶, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺𝘮 𝘱𝘰𝘴ł𝘶𝘨𝘶𝘫𝘦 𝘴𝘪ę 𝘴𝘪𝘦𝘥𝘦𝘮𝘥𝘻𝘪𝘦𝘴𝘪ą𝘵 𝘱𝘪ęć 𝘮𝘪𝘭𝘪𝘰𝘯ó𝘸 𝘐𝘯𝘥𝘰𝘯𝘦𝘻𝘺𝘫𝘤𝘻𝘺𝘬ó𝘸, 𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 𝘥𝘦𝘭𝘪𝘬𝘢𝘵𝘯𝘰ść 𝘵𝘦𝘨𝘰, 𝘬𝘵𝘰 𝘴𝘵ą𝘱𝘢 𝘱𝘰 𝘫𝘢𝘫𝘬𝘢𝘤𝘩, 𝘯𝘪𝘦 𝘳𝘰𝘣𝘪ą𝘤 𝘩𝘢ł𝘢𝘴𝘶.
Zrozumiał, pokiwał głową - gdyż pojął!
Nie trzeba znać języków, nie trzeba poliglocić kiedy uniwersalnie niezawodnym jest rysunek.
Czasem to mem, komiks czy szkic, a w moim wypadku, dzięki naukom Mistrzów była to mapa.
„𝘋𝘩𝘢𝘳𝘮𝘢𝘯𝘪ṣṭ𝘩𝘶𝘺𝘢”
𝘞 𝘬𝘢𝘯𝘯𝘢𝘥𝘢, 𝘻 𝘳𝘰𝘥𝘻𝘪𝘯𝘺 𝘫ę𝘻𝘺𝘬ó𝘸 𝘥𝘳𝘢𝘸𝘪𝘥𝘺𝘫𝘴𝘬𝘪𝘤𝘩, 𝘬𝘵ó𝘳𝘺𝘮 𝘱𝘰𝘴ł𝘶𝘨𝘶𝘫ą 𝘴𝘪ę 𝘤𝘻𝘵𝘦𝘳𝘥𝘻𝘪𝘦ś𝘤𝘪 𝘤𝘻𝘵𝘦𝘳𝘺 𝘮𝘪𝘭𝘪𝘰𝘯𝘺 𝘭𝘶𝘥𝘻𝘪 𝘸 𝘐𝘯𝘥𝘪𝘢𝘤𝘩, 𝘰𝘻𝘯𝘢𝘤𝘻𝘢 ł𝘢𝘴𝘬𝘢𝘸𝘰ść 𝘯𝘢𝘤𝘩𝘺𝘭𝘦𝘯𝘪𝘢. 𝘜𝘤𝘻𝘶𝘤𝘪𝘦, 𝘬𝘵ó𝘳𝘦𝘨𝘰 𝘥𝘰ś𝘸𝘪𝘢𝘥𝘤𝘻𝘢 𝘸𝘺𝘤𝘻𝘦𝘳𝘱𝘢𝘯𝘺 𝘸ę𝘥𝘳𝘰𝘸𝘪𝘦𝘤, 𝘬𝘪𝘦𝘥𝘺 𝘯𝘢 𝘴𝘸𝘦𝘫 𝘥𝘳𝘰𝘥𝘻𝘦 𝘻𝘯𝘢𝘫𝘥𝘶𝘫𝘦 𝘱𝘰𝘤𝘩𝘺ł𝘰ść.
Mapa na której pokazałem mu… NEPAL.
I co? I NE PALIŁ!

Titanic



Przychodzi do sklepu facet. Klasa gościu, garnitur nie od Tomka z Forda tylko od samego Forda, but Oxford Nieadidas, „jedzie” od niego Dolcze a nawet i Gabaną, i nawet krawat zawiązany jak trzeba - do półpaska, brzuch nie wadzi.
Wchodzi i grzecznie mówi do pani Sprzedawczyni:
-Do you speak English?
-Nie… - odpowiada mu ona - a to i tak duży krok, mogła przecież zwyczajnie zagadnąć: he?
-Du sprichst Deutsch?
-Nie!
-Parles-tu Français?
-Nie!
Facet jest gentlemen typu Kamienna Twarz - grzecznie przeprosił w kilkunastu innych językach za perturbacje i równie elegancko jak wszedł - wyszedł, bo „kiedy nie wiesz jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie”.
Kiedy sobie poszedł, emocje opadły, dezodoranty znów zaczęły działać, a zapach jego wód się rozwiał, koleżanka Niebardzopoliglotki mówi:
-No, Rysiu, mogłaś się uczyć języków, to byś sobie pogadała!
-No, on się uczył i co, pogadał sobie?
Teraz, w czasach internetu nawet w lodówce, czyhających czatująco czujnie chatówGPT i smartphonów wbudowanych w układ nerwowy użytkownika, znajomość czegokolwiek, wiedza jakakolwiek oraz umiejętność objętniejaka, nie jest już konieczna by przeżyć, ale kiedyś bywało różnie.
Dobrze było coś umieć, w głowie coś mieć, inaczej mogłeś, z powodu nieznajomości lokalnego języka którym zgrabnymi kulfonami wypisany był rozkład jazdy, np. po grecku, pojechać sobie pociągiem nocnym.
Wyjeżdzał ci on wieczorem, a na miejsce przyjeżdżał rano.
Cóż za idealna miejscówka i nocleg!
Dopiero pózniej… wiele, wiele, wiele godzin później, okazywało się, że: - tak mister, przyjeżdża rano, ofkors, czemu nie?, klient nasz pan, ale dwie noce i cały dzień później.
A to nie był jakiś kolejowy arcywygodny hrabia TGV czy inny Orient Expres z restauracyjnym z Zachodu, tylko jego ubogi kuzyn z Rumuni, w Rumuni.
I owszem miał on w sobie duży "orient", ale raczej na oszczędności, taki prekursor minimalizmu, Profiwersja Bruda-Biedy.
A, że mister językami świata nie włada i sobie nie doczytał. Nie zabrał wody i kanapki, cóż, trzeba się było uczyć języków.
Na zdjęciu poniżej, co dobrze widać, gdyż uwidoczniono to tak żeby było widać doskonale, widoczny jest cudny klejnot secesji - Dworzec kolejowy Canfranc.
Stoi w hiszpańskich Pirenejach i kiedyś był największym, najbardziej imponującym dworcem w Europie.
Stacją przygraniczną sobie był, łącząc linie kolejowe Francji i Hiszpanii.
Fajny był bardzo, ale wiadomo, człowiek ma ten dar - potrafi zjebać wszystko, i zaledwie osiem lat po jego otwarciu, z powodu hiszpańskiej wojny domowej zamknięto ten „Górski Titanic”.
Po wojnie (II światowej) otwarto go ponownie, ale nie na długo.
Kurde, jak ktoś ma pecha, to całe życie.
W marcu 1970 roku gigantyczny parowóz, który wypadł z szyn, zburzył most Estanguet po francuskiej stronie Pirenejów.
Oszacowano koszta naprawy, podrapano się pod zafrasowanymi beretami i zdecydowano: nie naprawiamy.
Już w starożytnym Egipcie było wiadomo że:
"Bez kamieni nie ma budulca. A bez budulca nie ma pałacu. A bez pałacu… (chwila ciszy) Nie ma pałacu!"
Bez mostu, nie ma pociągów, a bez pociągów… Na co komu pusty dworzec? To nie jest jakieś warszawskie lotnisko w Radomiu.
Lecz Canfranc nie był zwykłym dworcem.
Ze względu na wspaniałą architekturę nazwano go "Lśniącym klejnotem secesji”, czy "Eleganckim gniazdkiem Pirenejów".
Może jednak ma szczęście bo teraz zrobili z niego hotel i każdy może tam mógł wbić i za drobne setki euro przekimać.
Czytając o tej przygraniczne przepięknej stacji, przypomniałem sobie, że kiedyś (a nic się nie zmieniło do teraz - jaka karma takie całe to życie do rzyci) nie miałem setki czy dwóch w euro za noc, a jeździć trzeba było.
Kasy się nie miało, ale się miało pociąg, do pociągów.
I przemysł w głowie i spryt ten cygański się miało.
Przemysł i spryt jak nie płacić bajońskich sum - a człowiek nie miał fundacji w celu otrzymania dotacji - za bilety kolejowe międzykrajowe.
I sposób zawsze się znalazł. Ot wysiadało się z Pociągu Byle Jakiego na ostatniej stacji przed granicą, z butą się ją, tę granicę, przekraczało i na pierwszej stacji kolejowej kolejnego kraju, kolejnym kolejowym klekot pociągiem klasy ostatniej jechało się dalej, i to wszystko na najtańszych biletach lokalnych, za grosze.
Ech… ileż to się zwiedziło właśnie takich przygranicznych stacji!
Takich właśnie jak ten piękny Canfranc, przygranicznych, może i przytulanych ale brzydszych bo komunistycznych.
"Wylądowałem" (jak w Radomiu) dawno temu, na takiej jednej.
Przy granicy Rumuni i Węgier, tylko, że po stronie Węgięrsko-Ugrofińskiej.
Cóż za cudowny język, no UFO się rozbiło w środku Wschodniej Europy. Normalnie jak jesteś w Budapeszcie to nie rozumiesz nic, a tu, na takiej wschodniej stacji totalnego zadupia niegdyś komunistycznego wschodu?
Nie zrozumiałeś nic, poczwórnie.
JPRDL, tu nawet kury gdaczą po węgiersku!
No i proszę, jest tu jakiś cwaniak?
To idź do kasy, bez Internetu i smartphona! i poproś o: Najtańszy bilet drugiej klasy, na drugi koniec kraju, osobowym do granicy z Austrią. Może być z przesiadkami, bez zniżek, nie, nie na kuszetkę. Plisz?
Podaję, może się komuś przyda: A legolcsóbb másodosztályú jegy az ország másik végébe személygépkocsival az osztrák határig. Lehet átszállással, kedvezmények nélkül, nem, nem heverőre. Plisz?
Ale idę bo wiem - to będą masakryczne jaja. Ciekawe czym i w co dostanę.
I gdy tak stoję przy okienku, drapię się po głowie mrucząc do siebie „no kurwa, od czego tu zacząć”.
Pani w kasie zaczyn się śmiać i w doskonałej polszczyźnie mówi: w czym panu pomóc?
Zanim do Mi_ dotarło, że to po polsku chwilę myślałem, że spłynęła na mnie Łaska Manńska i, że zacząłem nie dość że rozumieć to i mówić językami świata.
To przecież Mann z Materną dowodzili, iż nauka języków jest łatwa, a węgierskiego to już w ogóle proszcizna.
Ot, dodajesz wszędzie „sz”, np. zamiast „autobus” mówisz „autobusz” i jusz!
Ale po chwili euforii okazało sze, że jednak nie…
Bo to Polka była, z Polszki.

Misja Odkamieniacza



Zadanie było może i niezbędne dla mego przetrwania, ale na szczęście banalnie proste.
Przeczytałem uważnie, na pergaminach czy innych papirusach, krwią ziomków spisaną instrukcję:
„Opuścisz teraz zydel ten przytulny i drużynę swych wojowniczych wojów, albowiem czas już po temu. Zanim jednak udasz się w miejsce dzikie, posępne, w pułapki obwite i obce - KUCHNIĄ zwane, udaj się najsampierw do stajni, o konia swego zadbaj, obroku mu przyspórz, a czy zad ma czysty obczaj. Potem miecz zdobyczny i cudny śmiertelnie Claidheamh dà làimh zabezpiecz, bo to twój druh najwierniejszy a w tej awanturce potrzebnym nie będzie! Przyjmiesz teraz miano „Odkamieniacz” i udasz się w misję. By odkamienić swój podający życiodajny eliksir ekspres, przywdziej wpierw szyszak, o nagolennikach racz nie pomnieć, a rękawice swe blaszane miej w zanadrzu. Teraz gotowym będąc zawrzyj go, tego ekspresa! w mocarnych swych ramion uścisku. A gdy chętną dłonią otoczon już będzie chyżo, jednocześnie pociśnij umocowane na nim sterowania przycisk co zwą się po brycku „on/off” i po italiańsku „espresso”. Bacz pilnie by po 5 w klepsydrze ziarn przesypaniu usłyszeć anielskich ptasi trele co z wnętrza się wydobędzie magicznym jakimś sposobem. Po tym sygnale przecudnej urody, niczym trąbka na rycerskie zawody, zluzuj swych paluchów nacisk, a kolejne przyciski niczym z kuszy pociski „odkamieniania” i „espresso” poczną migać na Ciebie zachęcająco niczym dziewka zza drzewka znacząco. Wtedy i tylko wtedy, na ten tychmiast ciśnij „espresso” jeno, a magia ponownie zacznie się dziać i ekspres cudem jakimś odkamieniać”.
I ruszyłem z akacją. Prosta była ta instrukcja dlaczegóż więc, po wykonaniu powyższych czynności, nieskomplikowanych nawet dla Jakuta z obustronnymi odmrożeniami i po tygodniowym chlaniu, nic się nie dzieje?
-Dobra, spoko, luz, spróbujemy jeszcze raz.
To samo.
-Dobra, spoko, no to jeszcze raz…
To samo!
-Dobra, jeszcze raz!
To samo.
Luzik, nie ma problemu, mam całą sobotę na tę zabawę. Zabawne, słyszałem, że jak w urządzeniu AGD mija gwarancja i się nie zepsuło, to pewnie zepsuł się w nim element odpowiedzialny za zepsucie.
Może tu też tak, jak się psuł i szedł na dno swej zawodnej zawodowej kariery, pociągnął za sobą te dwa cholerne przyciski służące do okamienienia?
-Wdech, wydech i oddech i na spokojnie. Pamiętaj, jesteś kwiatem lotosu na spokojnej tafli górskiego jeziora. W absolutnej ciszy medytujesz niczym mnich, i nic nie jest w stanie wytrącić cię z równowagi.
Tak?
No pewnie!
No dobra, to co? Jedziemy od nowa tę procedurę.
Uspokojony, jak ta tafla i kwiat i góry i jezioro i niebo i wszystko razem…
Delikatnie niczym w Krainie Kwitnącej Wiśni opadający kwiat wiśni, ale stanowczo jak kontroler biletów w interwencji, swoją silną, spracowaną, ultrapewną lecz łagodną jak chomik w drzemce ręką numer jeden naciskam przycisk numer jeden - włączanio/wyłączania, a drugą równie spracowaną i tak delikatną, że jak wracam do domu po robocie to muszę chodzić naokoło bo wszystkie okoliczne koty czekają pod drzwiami do głaskania, a obie w idealnej harmonii, w synchronizacji bardziej precyzyjnej niż przy ustawianiu teleskopu webba w punkcie lagrange'a naciskam i przytrzymuję oba przyciski.
Podśpiewując godzinki odczekuję obiecane, teraz już mierzone z dokładnością atomową, pięć sekund, a kiedy grzmią trąby jerychońskie zwalniam owe przyciski i?
Nic!
Jasne. Nie ma sprawy. Cóż, skoro to tak...
Komputer.
Darkweb.
Wejdź.
Wpisz klucz szyfrowania.
Z menu wybieram pozycję “Nowy klucz”. Wyskakuje okienko zawierające kilka możliwych długości klucza: 256, 512, 768, 1024, 2048, 3072 oraz Własną. Wybieram tę ostatnią opcję i wpisuję 4096.
Nawet złamanie 768-bitowego klucza wymaga potężnych zasobów. Dodaj jeden bit a stanie się to dwa razy trudniejsze. Użycie 768-bitowego klucza utajniłoby tę sesję przynajmniej na kilka dobrych lat prawie przed wszystkimi instytucjami na świecie, a złamanie klucza 1024-bitowego stanowi już gigantyczną trudność. Niektórzy używają nawet kluczy 2048-lub 3072-bitowych. Takie powstrzymają najlepszych łamaczy kodów na świecie na czas mierzony jednostkami astronomicznymi, pod warunkiem że nie powstaną technologie rodem z innego świata, na przykład Supertajne komputery Kwantowe.
Ale ja tu nie idę na łatwiznę, bo łączę się z Kręgiem Piekieł i odziałem Wszyscy Diabli.
„Jesteś zalogowany, wybierz opcję aby połączyć się z konsultantem”:
1.Morderstwa na zlecenie
2.Narkotyki, psychotropy, doping
3.Handel ludźmi
4.Handel bronią
5.Organy, klonowanie, przeszczepy, glonojady
6.Porwania
7.Cracking, Haking, Stalking
8.Zamachy, Obalenia rządów
9.Tajne Serwisowe Instrukcje demontażu ekspresów do kawy
-Poproszę 9
-Czy jesteś pewien, że chcesz oddać duszę, wszystkie oszczędności… a nie, nie dotyczy, i nerkę, za udostępnienie Tajnej Serwisowej Instrukcji demontażu do kawy? Y/N?
Y.
Ar ju Siu?
Sprawdzam.
Tak. Jestem Siurem!
Doskonale, przesyłamy instrukcję, w instrukcji do instrukcji, znajdziesz instrukcję jak uruchomić instrukcję.
Ot, prościzna. Teraz mi się nie wywiniesz… Diablo Maszyno!
Trzy do ośmiu, a może 12 godziny później, kiedy słońce kilka tysięcy kilometrów na zachodzie rozbiło się o widnokrąg i rozlewało swe termojądrowe paliwo po całym widnokręgu, gdzieś tu, na wschodzie, w okolicach jakiegoś spokojnego jeziora obok stosu części, sterty śrubek i chrupiącej pod lekkim naporem pustej flaszki rozsypanej wszędzie kawy, głęboko oddychając ale całkowicie spokojny i opanowany powtarzałem sobie mantrę:
Jestem oazą spokoju.
Pierdolonym kurwa,
zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu,
na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora.
Jestem wręcz jak jebany wagon pełen pierdolonych medytujących tybetańskich mnichów!
I kiedy tak sobie medytowałem… w drzwiach przerażająco zazgrzytał klucz, a po chwili ktoś przemówił dziwnie znajomych Mi_ kobiecym głosem:
-A co tu… O Na Jaśnie Pana Zakuty Łeb… się wydarzyło!?!
-Nie wiem!
-Co to są za części?
-Ekspres!
-Ten zaginiony przed laty do Warszawy kurwa!?!
-Do kawy!
-A coś ty tu z nim… Ale Zaraz… Piłeś?
-Nie!
-Piłeś!
-Nie!
-Powiedz Gibraltar!
-Piłem.

Praktyka String Theory



Świat jaki znamy jest trójwymiarowy, czyli: prawo-lewo, dół-góra, przód-tył. Po uwzględnieniu czasu dostajemy czterowymiarową czasoprzestrzeń, w której żyjemy.
String theory… Teoria Strun (Stringów) głosi, że podstawowym budulcem materii nie są punktowe cząstki, lecz rozciągłe struny o wielkości ok. 10⁻³¹ metra i w dodatku czasoprzestrzeń ma co najmniej 10 wymiarów.
Oprócz czterech wspomnianych na początku – trzech przestrzennych no i czasu – strings teoria przewiduje co najmniej sześć dodatkowych wymiarów!
Są nam niby niedostępne w codziennemu doświadczeniu ani dotychczasowym eksperymentom za sprawą kompaktyfikacji – zwinięcia do skrajnie małych rozmiarów, sięgających skali Plancka wyznaczającej granice stosowalności znanej fizyki.
A ponoć jest i 11 wymiar!
Trudna jest w cholerę ta teoria, a przecież celem jest by tu propagować, poprzez takiego jak ja nieuka i w sposób prosty, naukę.
Kurczę, więc jakby tu ją - naukę i stringi - przybliżyć Masom 10 Wiernych Czytelników w sposób zrozumny?
Hmm to, morze, na przykładzie?
Dobra, spróbujmy…
...Wszystko zaczęło się dawno temu i niewinnie.
Nim osiągnąłem etap:
-Kapitanie kurwa!
-Co kurwa?
-Port kurwa!
-Gdzie kurwa?
-Tam kurwa!
-Zawijamy kurwa!
-Tak jest kurwa!
Wpływamy kurwa, patrzymy kurwa, a tam… Kobiety lekkich obyczajów!
Zanim doszło do tych standardowych z marynarskim fachu, codziennych wydarzeń, czytało się z wypiekami te wszystkie zapierające dech i chowające jajka w podwozie szalone opowieści rodem spod Czarnego Rogera.
Oszołamiające, wabiące swym aromatem zatkanych kanalizacji i patroszonych ryb słoneczne Karaiby, gdzie Piraci ze stalową ręką i drewnianą nogą, wyszczekane papugi, sztaby złota i bitcoinów po najlepszym kursie, oraz łupienie niewinnych oraz orzechów, palenie kaszteli i blantów i picie na umór przednich rumów.
A w każdym porcie inna Kobieta!
Niby inna, ale nie łódź się żeglarzu, bo tak… no… taka sama jest to - w myśl zasady „Kobiety nie zmienisz, możesz zmienić kobietę, ale to niczego nie zmieni!” - Kobieta.
Tak romantycznym jest pływanie po morzach i oceanach.
Poznajesz cały świat, z ponurą pogodą i szkorbutem jesteś za pan brat, a za towarzysza masz swój wierny wór i fujar… i fajkę.
Ech… się marzyło: tym romantycznie rozchwianym krokiem chodzić po kei, na klacie wytatuować "aj lov ju Mama forewer", a kotwicę na wytrenowanym od ciągnięcia bukszprytów przez potężne kubryki aż do samych bulajów ramieniu.
Mieć jeden biały podkoszulek w grantowe paski, i drugi, na zminę, grantowy w paski białe, dla odmiany.
Nie dbać o bagaż,
nie dbać o bilet,
patrzeć jak zgliszcza złupionych portów,
zostają w tyle!
Ach, jak wspaniale być marynarzem!
- Tak miało być - dumałem sobie kiedy wielokrotnie trafiony celną „kurwą”, bo „marynarz trafiony celną kurwą nabiera chyżości ruchów i bystrości spojrzenia”, nagle otrząsałem się z przysypiania (a przecież to dopiero 3 rano) na wachcie.
Kiedy jako „Majtek” stałem romantycznie w uj w ciemności nocy, na rozchwianym listopadowym (i przy okazji ja się tu pytam: gdzie kto widział jakieś listo kurwa pady na morzu?!?) achterdeku.
Stałem tam sobie sam, wypatrując kier lodowych, wielorybów, atomowych łodzi podwodnych, oraz rozbitków - i to wszystko na Bałtyku.
Stałem, nie dość że w nocy, to jeszcze i w zimie. Zamarznięty na kość - bo sztorm 40-ka w 12 skali beauforta, temperatura powietrza udaje -1, a odczuwam - 140 (wyraźnie odczuwam, termometry już dawno popełniły samobójstwo), woda rześkie -86 i nawet morsy kręcą przed w nią zejściem w zadumie swe wąsy.
Ba, nawet wiatry jakieś takie niespokojne!
Stałem i dumałem pod 14 warstwami kapoków, szlafroków, golfsztromów, gumiaków i sztormiaków (bo brałem i ubierałem wszytko co miałem)
Dumałem - gdzie to romantyczne piracenie, ciepłe Karaiby i co ja tu kurwa robię?
Tak, ciężką jest droga do zostania Zajebistym Kapitanem Żeglugi Niewielkiej, Hardcorowym Offszorowcem,
Inszorowym Motorowcem, Postrachem Kałuż i Kanałów, Testerem Mazutu i Piratem z Karaibów oraz Perły z Lamusa, i wiedzie przez trudny żeglugowy szlag.
Szlak treningów, wyrzeczeń, obaleń przeróżnych przedmiotów, ćwiczeń teoretycznych i praktycznych kiedy wymiary góra-prawo dół-przód i lewo-tył (dobrze choć że nie lewa trwa!) mieszały się radośnie w bębnie losującym, razem ze stadkiem śniadaniowych pawi w kingstonie…
Mam tu więc, zajebisty problem z 4-ema wymiarami, a gdzie tam 10?
Chesus, kolejnych 6, a twierdzi się, że nawet 26 wymiarów, to ja nie zniosę!
I kiedy przeszedłem ten szlak i nie trafił mnie szlag, kiedy nadszedł ten dzień i zadawało mi się, że zdaję prosty egzamin na Oficera Co Po Morzach Może się Poniewierać, wtedy właśnie donośnie wydawałem komendy wyjścia z koi i odejścia od kei mym wiernym podkomendnym:
- Cumę dziobową rzuć!
- Aye aye sir! - potwierdziła załoga i rzuciła
- Brest dziobowy rzuć!
- Aye aye sir! - jeszcze raz potwierdziła załoga i rzuciła
- Stringi zrzuć!
- ...E… to ten… jeśli można, wolałybyśmy jednak RZUCIĆ rufowe SZPRINGI - odrzekła nie tylko damska część załogi…
Właśnie!
Tak to właśnie wygląda Stringowa Teoria w praktyce.
Proste?
Hmm… ech kurde, e… chyba do dupy jest ten przykład.

CzasoMistrz



Przez 50 lat międzynarodowa społeczność ostrożnie i niepewnie balansowała pomiędzy dwoma różnymi sposobami pomiaru czasu. Jedna z metod, ta starsza „odFaraonia”, oparta jest na obrocie Ziemi (jeśli ktoś w to wierzy), położeniu słońca i gwiazd, druga zaś, ciut bardziej precyzyjna, wykorzystuje niezawodną częstotliwość zmieniającego się stanu atomów cezu.
Tu Sekundę określa proces zachodzący w jądrze atomu cezu-155, który zegary atomowe potrafią obliczyć z oszałamiającą dokładnością.
Tam Doba natomiast opiera się na tym, ile czasu potrzebuje Ziemia, aby wykonać jeden pełny obrót wokół własnej osi, co zajmuje 24 godziny lub 86 400 takich sekund.
Ale - uwaga - bo nie zawsze, obrót naszej planety nie jest przecież stały.
No Czas… Czad!
Ktoś wiedział, że są takie sekundzie jaja na świecie?
Rzecz cała w tym, że czasy wskazywane przez te zegary ciut się różnią.
Czas numer jeden, ten astronomiczny, ma tendencję do opóźnienia o kilka klików w stosunku do czasu, tego drugiego, atomowego.
Międzynarodowa Służba Ruchu Obrotowego Ziemi i Systemów Odniesienia - cała ta IRES odpowiedzialna Yes za śledzenie wszelkich zmian w pomiarze czasu i kiedy z dodatkowych milisekund uzbiera nam się „milikopka” do rozmiarów sekundy – zegary atomowe są na chwilę zatrzymywane, tak aby zegary astronomiczne mogły nadrobić zaległości.
Logiczne, przecież to Kopernik ruszył ziemię (jeśli się wierzy w ten zabobon), a gdzie nam się z nim równać, łatwiej zatrzymać zegar atomowy niż Ziemię!
Dość dodać, że od 1972 r. dodano już 31 takich sekund.
Nazywamy je Sekundy Przestępne ksywa robocza „Przestępcze” bo są nielegalne i każdy z nas “traci” przez nie sekundę ze swojego życia, lub Skokowe (bo w czasie którego nie ma gdyż jest zatrzymany można łatwo, jeśli jest się Szybkim Lopezem dokonać jakiegoś skoku, np. na bank).
IERS może zdecydować o odjęciu ostatniej sekundy z ostatniej minuty 30 czerwca lub 31 grudnia, albo kiedy sobie chce (kto im zabroni?), a to spowoduje, że minuta będzie miała 59 sekund!
Ale dość już z tym tetryozowaniem, bo misję miałem i gnałem.
Kalkulowałem, analizowałem, obserwowałem, wyliczałem i rozkminiałem:
Czy tu zaraz, na tym skręcie w lewo, załapię się na szybkie zielone?
Ile tam stoi samochodów - jeśli o jeden za dużo to już nie zdążę, będę musiał czekać, a na czekanie to ja teraz czasu nie mam.
Jakiej stoją pojazdów marki - jak niemieckie to szanse rosną.
Małe czy duże - jak małe pierdzikółka to maleją.
Jaki dzień - czy był targowy i gdzie tu są przeceny.
Poziom ciemności, kiedy opady, jaka śliskość… Wszystko, wszystko teraz miało znaczenie!
Czy jak się nie załapię na szybkie zielone w lewo, to może tu, o tam, warto odbić w prawo, na tę strzałkę w prawo załapać się, a szybka potem nawrotka, zielona fala i jestem kilka sekund do przodu.
Rozedrgany wewnętrznie, rozchełstany zewnętrznie, darłem, i parłem przed siebie.
Każda minuta, każda sekunda, była teraz na wagę, a opóźnienia nie brano pod uwagę.
Dlaczego z tą arcytrudną, balansującą na krawędzi niemożliwości misją wysłano mnie?
A kogo jak nie mistrza dotrzymanych przysiąg i terminów?
Nie bójmy się wielkich słów - CzasoMIstrza!
No… ok, może poza tym jednym spóźnieniem na chrzciny.
Ale, ale! To się nie liczy, i tak by nie zaczęli beze mnie, znaczy się bez chrzczonego… którego miałem ze sobą.
No dobra, ale, ale! Półtorej godziny na chrzciny? - zapytałem się teoretorsyjnie.
Przepraszam - tłumaczyłem sobie sam siebie - ale to jest zwyczajne czepianie się szczegółów!
Ok, a wtedy na pociąg?
-Ale co na pociąg? - zacietrzewiłem się wewnętrznie - co na pociąg?
-No, spóźniłeś się!
-Bosz… ale tylko minutę!
I tak - zawzięcie tocząc się przed siebie zewnętrznie, a ze sobą - wewnętrzne spory, uwziąłem się: Tym razem MiMisja ma przebiegnie nie dość, że gładko i sukcesywnie, to jeszcze z sukcesem!
Ja im pokażę i dzisiaj się wykażę, a imienia swego tym razem nie skażę… skaram?… nie zeskazuję?
Nosz kurwa!
Wiem wiem, ważnym jest aby język giętki powiedział co pomyśli głowa:
No to idzie mi tu o to, że skazy nie będzie na mym imieniu!
Zaspy zalegały hałdami, rzucając pod koła swe roztopione niczym lodowce odłamy kry zmuszały do zwalniających mój pęd natarć i ominięć.
Ciemności zapadał już dawno, ale odbicia świateł nie utrudniały mi rozeznania kto w róg, kto przyjaciel.
Ja nie mam przyjaciół - tu i teraz.
Ogień i cegła na gaz!
Obok, z wizgiem luźnych pasków klinowych, skowytem silników zażynanych na dwójce, przemykały w tył wyprzedzane zręcznym slalomem powolne zawalidrożne samochody.
Psy i Piesi, rozsądnie, nie egezekwall swego prawa na pasach.
Doskonale, gdyż są chwile w życiu, że fizyka nie bierze jeńców.
Z drogi barowe leszcze,
bo klaksonem was popieszczę!
Jestem sobie CzasoMistrzem,
co ze swoim czasomierzem,
trasy sobie w czas przemierza - podśpiewywałem pod gołowąsem kiedy zamaszystymi ruchami, ale nie myśl sobie! precezyjnymi niczym szwajcarski chirurg, łoiłem tę trasę.
Wcześniej namierzony Obiekt do którego zmierzałem i któremu odpuścić - ale nie dzisiaj - nie zamierzałem, już pojawił się na horyzoncie.
Najwyższy czas! Zgrabnym poślizgiem wbijam na parking, silnika nie zgaszam, na plac wylatam, ślizgam się na butach, gnam i już drzwi klamki niemal dopadam kiedy z oddali, a jakby strzał prosto w ucho, słyszę niesatysfakcjonujący odgłos przekręcanego klucza, i szelest obracanej kartki na „Zamknięte” wdziera mi się pod kopułkę…
Zamarłem, rękaw zadarłem i sprawdziłem.
Nie wiem czy to właśnie teraz IERS postawili dodać brakującą sekundę, ale wiem jedno…
Monopolowy został i pozostał mi już zamkniętym.

Nobody



Brus Li powiedział: Jeśli musisz walczyć, już przegrałeś!
Hmm… no dobra, może nie tak to szło i chyba nawet nie był to on.
Ok, nieważne, ważne, że czasem walczyć trzeba gdyż „kto walczy, może przegrać, kto nie walczy, już przegrał”, a cała niesamowita poniższa akcja miała miejsce, chociaż miejsca w nim mało, w autobusie.
Pan Nobody, człowiek z pozoru niepozorny, cichy i spokojny ale nie w stylu „cichy, mały skurwiel” a bardziej taka fajtłapa, nie wadząc nikomu jechał sobie do domu.
Nie jego winą było, że do nocnego autobusu w którym dumając siedział, wsiedli oni: typy podejrzane z twarzy, chemicznie wyluzowane, głupkowata roześmiane i ogólnie emocjonalnie rozchełstane.
Takie tam fifirfi po dużej wódzie, co to im się wydaje, że są najlepsi w dźudzie.
Niektórym w takich sytuacjach, zupełnie nieadekwatnie, uruchamia się przezaebistość, wydaje im się, że są może z mafii, a ci ogólnie emanowali wizerunkiem uzbrojonych po zęby zajebistych skurwensenów, z którymi lepiej nie zadzierać.
I prawdą to jest… wydaje im się, bo kiedy zaczepiają niewinnych, regularnie płacących podatki obywateli, wtedy p. Nobody się w akcję wdaje, i wstaje.
Miał już wszystkiego dość, znosił cierpliwe ale za długo tę rzeczywistość która nagle go przerosła, bo w sumie no… co on może?
Cóż, któż to wie ach któż, ważne, że nagle nadszedł czas by dokonać rekonfiguracji przestrzeni w autobusie, a przy okazji zrzucić z siebie ten emocjonalny, ciężki balast.
Najważniejsze w takich sytuacjach jest po primo - rozbrojenie napastników.
Tego uczą na specjalnych tajnych kupletach dla służb typu, że wymienię te najpopularniejsze: Landesamt für Verfassungsschutz und Terrorismusbekämpfung, Sûreté de l'État, Sigurnosno-obavještajna agencija czy Direction de la Protection et de la Sécurité de la Défense.
Pamiętaj! Zanim wywrzesz łokciem słuszną zemstę, odciśniesz obcasem piętno sprawiedliwości, weźmiesz wynagrodzenie za odwet, najpierw trzeba rozbroić towarzystwo - potem już jest łatwo.
Wracamy więc do autobusu, bo akcja leci, a my w lesie.
Żeby wyrównać szanse - w końcu ich jest raptem czterech, a on aż sam - wyciąga rewolwerek S&W 637 kal. 38 i wysypuje z niego, na podłogę, kule gdyż przewiduje, że niedługo ktoś będzie jakieś kule potrzebować.
Następnie dochodzi do wymiany poglądów przy pomocy standardowego zestawu środków argumentacji.
Tu się nie bawią w drętwe gatki, żadnej tam sił argumentów, bo kiedy trzeba, w myśl przyswojonych na kursach technik - rozbroić interlokutorów - od razu używa się argumentów siły zamocowanych w mięśniach, przejętym nożu i w praktycznym zastosowaniu osprzętu z środka komunikacji komunalnej.
Bez żadnej (na razie) zwłoki rozpoczynają się zmagania tytana.
Od dawna wiadomo, że "rozum znaczy więcej niż siła w okół nas” a doświadczenie i praktyka zawsze są lepsze od teorii, niech więc nikogo nie zdziwi, że p. Nobody, człowiek kształcony i rozumny pokonuje ich swym doświadczeniem i wiedzą, a znajomości różnych technik zadawania bólu nie jest mu w tym przeszkodą.
Trup (w końcu!) ściele się gęsto, pan Stefan z A.S Bytom, ten gość od przeszczepów, już się cieszy, znów będzie miał pełną chłodnię roboty.
Panowie zostają wstępnie podręcznikowo rozbrojeni, następnie na podgrupy podzieleni, i już po chwili rojeń (o wygranej) oraz uzębienia pozbawieni.
Autobus zostaje oczyszczony z szumowin, dobro zwycięża, a niewinni pasażerowie pozostają uratowani!
Dosłownie, niemal tak samo było ze mną!
Jedna różnica, nie w autobusie tylko tramwaju, ale reszta się zgadza.
Siedzę sobie znużony i znudzony, kiedy do środka tego transpkom środka wsiada czterech dozgonnie wiernych pewnemu klubowi typów.
Jak zwykle w takich sytuacjach, by dodać sobie wzajemnie pewności i animuszu, są głośni, nakręceni, sztucznie wyluzowani i w ogóle od razu widać, że od podstawówki pierwszoligowa z nich Gangsta.
Wsiadają, ludziom dokuczają, bezczelnie bezczeszczą różne świętości, używają brzydkich wyrazów i rozrzucają papierki!
Zachowanie ich naganne, społecznie nieprzystosowane, ogólnie margines i kiepski gust czyli dres okrywa ich wysportowane choć nie wszędzie szczupłe ciała .
Dosłownie, gdyby wtedy były tam gdzieś podgrzewane ławki to by im kable zasilające poprzecinali.
Siedzę cicho, bo ja wszystko zniese, nie będę się mieszał i jeszcze mi życie miłe.
Moje, reszty tam obecnych homo sapiens i ich, ale… sytuacja eskaluje, a ja hamstwa nie zniese.
Kiedy zrywają czapkę jakiemuś bogu ducha niewinnemu, kiedy wyśmiewają się z laski i staruszka i ogólnie robią tyle szumu, że w słuchawkach przestaję słyszeć Metallikię w duecie ze Strawińskim - wkraczam.
W imię zasad synu!
Ja wstaję, a tramwaj cichnie.
Y… no tak, przystanek.
Potem ruszamy, a ja, by utrzymać równowagę, na lekko ugiętych nogach spoglądam na nich wzrokiem Zajebiście Twardego Herbatnika, na którym nie tacy śmiałkowie tracili uzębienie.
Oni co na to? Śmiało, no śmiało! Odwzajemniają się i patrzą na mnie wprost taksując z ukosa wzorkiem.
Sprawdzają pewnie pilnie czy mam gdzieś przyktirane jakieś barwy klubowe, a jeśli tak, to jakież to!
Zapewne trapi ich też sytuacja w której są tu tylko we czterech.
Ja patrzę na nich, oni patrzą na mnie, iskry zaczynają się krzesać, a błyskawice od naelektryzowanego powietrza swoimi błękitno-białymi zygzakami zaczynają przeskakiwać po całym pojeździe jakby jechał z nami Tesla.
Atmosfera gęstnieje do stopnia kiedy trzeba uchylić okna, i wprowadzić zakaz palenia na całej dzielni.
Chłopcy powoli łapią rezon.
Ale ja w myślach już jestem w przodzie, pierwsze co… Wiem przecież! Muszę ich rozbroić.
Właśnie wtedy tramwaj bierze ostry zakręt, ale ja stojąc przodem do kierunku jazdy przewidziałem ten manewr. Patrząc zimno w oczy tej dziczy, nie odrywając wzroku od ich pasków nadresich, z całkowitym spokojem - no lód nie człowiek - panując dokumentnie nad ciałem, sytuacją, przestrzenią, energią i grawitacją, z naturalną gracją Terminatora podnoszę rękę i przed zakrętem, żelaznym chwytem uchwytu się chwytam. Uchwytu którego, jak się po chwili okazuje, tam nie ma.
Kiedy już lecę, niczym jebnięta w kat szmaciana lala, gdzieś w czyjś bok, waląc się jak bezwładny wór na jakieś nogi, kątem z oka widzę jak moi czterej przeciwni zostają całkowicie rozbrojeni!
Podziwiam jak wijąc się po podłodze w konwulsjach i paroksyzmach, razem z całym tramwajem pokładli się i pokładają… ej, kurwa no!
Ze śmiechu.